JanKa. Wydawnictwo i...
WYDAWNICTWO REDAKTORNIA PORADNIA DTP SPRZEDAŻ KONTAKT
 
 
 
KSIĄŻKI
AUTORZY
WYWIADY
RECENZJE
GALERIA
LINKI
- zobacz -
RECENZJEWYWIADYFRAGMENTZAMÓW

Andrzej Turczyński

CEREMONIAŁY


Raróg albo bzik kulturalny
„Ceremoniały” niejednego wprawić mogą w osłupienie. I to nie tyle niezwykłością dziejących się zdarzeń (o czym będzie za chwilę), ile samym stosunkiem do słowa. W czasach, kiedy dogmatem staje się krótkie zdanie, w dialogach normą - klisza, a pisarze na wyprzódki donoszą, że ten i ów redaktor - w neofickim zapale poszerzania targetu - zalecił im rezygnację ze zbyt trudnych słów, Turczyński musi być postrzegany jako prawdziwy celebrans. Istotnie, odbywa swoje liturgie na antypodach. Współczesna chuda polszczyzna jest jakby językiem z całkiem innej galaktyki niż ten, z którego zbudowane są misterne miniatury mistrza Andrzeja, pełne odkurzonych regionalizmów czy sierot po obumarłych paradygmatach niegdysiejszych ważnych pojęć. I idę o zakład, że nie ma w tym mizerabilizmu ani - tym bardziej - lekceważenia życia, ba, nawet codzienności. Przeciwnie. Jest niezwykła namiętność, pasja, jakby powiedział przysłowiowy szewc, czyli to, co sprawia, że życie biegnie, kipi, a nie turla się od przypadku do przypadku wyliniałą koleiną i tylko z przyzwyczajenia.
Bo trzeba, zaiste, mieć w sobie gorejącą żagiew (a słowo to - sprawdziłam - jest jeszcze, i to w dwóch znaczeniach, w internetowym SJP), by czynić dziś bohaterami ludzi z miasteczka En i jego okolic. Skrupulatnego urzędnika, który we wszystkie niedziele i święta jada obiady u byłej żony, niewymagającej nawet, aby chociaż pozmywał, oczywiście już po skonsumowaniu na deser budyniu z sokiem wiśniowym albo borówkami. Nałogowego wędrowca, z atencją wspominającego wszystkie kobiety, oprócz tej, który spłynęła rzeką wraz z praniem. Antykwariusza, który poczuwa się do syjamskiego braterstwa z Obłomowem, a specjalizuje się w gromadzeniu książek opisów ludzkiego i boskiego okrucieństwa - na wszystko, co żyje, sprowadzającego śmierć. Śmigającą nad miasteczkiem znawczynię cirrostratusów i cirrocumulusów, podziwiającą przez prześwity między nimi malownicze dorzecza Czarnej i Suchej. Maga, dla którego dookolny pejzaż zamieniał się w Aldorferowy las i vice versa. Lalkarza Mateusza N., zdolnego być kobietą wśród kobiet, dzieckiem wśród dzieci, a powidokiem tylko na tle szarych małomiasteczkowych kamienic. Miłośniczkę książek, która najsromotniejsze próby upokorzenia przez bliźnich unieszkodliwiała uśmiechem. Malarza Alda, niegodzącego się na bycie drugim Dufym, choć malującego z zacięciem wyścigi i konie. Benedykta i Bernarda, zaczynających nieodmiennie swoje partyjki pod koroną rozłożystego czerwonego dębu od gambitu królewskiego ku uciesze widzów (patrz fragment). Justusa, prowadzącego bezsłowne dialogi ze starą, zmęczoną życiem kobyłą.
A zapomnieć nie można przecież ani o peryferyjnej hrabinie Anastazji Modestownej Szachmatowej, choćby z powodu jej antracytowych oczu o zabójczym blasku i pokrewieństwa z grafiniami Bunina, ani o Mojszy Zacharowiczu Szagałowie (znanym jako Chagall), którego wyobraźnia zapłonęła wraz z Witebskiem, ani o Mikolajusie Konstantinasie Čiurlionisie, który - pomny własnych niedostatków - wymyślił sposób na uczłowieczenie, w wędrówce po drabince zmysłów uwalniając się od świata, ani o artystach Nadobłocznoj Twierdzy, mimo - a może właśnie dlatego - że ponieśli spektakularną porażkę w starciu z bezdusznym systemem.
Że ani Anastazja, ani Mojsza, ani Mikolajus, ani artyści Twierdzy nie mieszkali nigdy w tym samym miasteczku? Dla czarodzieja Turczyńskiego żaden problem przedstawić ich wszystkich tak, że prawdziwy czytelnik nie może mieć wątpliwości: wszyscy jego bohaterowie - mający prototypy w realu i stricte wirtualni - należą do tej samej przedziwnej rodziny istot wiodących żywot na granicy snu i jawy, dotykających jednocześnie i ziemi, i nieba, zdolnych pokonywać i przestrzeń, i czas, odchodzących z tego świata i pozostawiających w nim swój niezatarty ślad, mimo śmierci trwających w nim niezmiennie. Dlaczego tak się dzieje, autor tłumaczy w pierwszym rozdziale nazwanym nieprzypadkowo „Prolog”, a też w wywiadzie „Figurki i figury” (patrz wywiady).
Gdyby więc powiedzieć, że „Ceremoniały” są książką o umieraniu, byłaby to prawda cząstkowa. Bo są one jednocześnie pochwałą wszelkich form życia, hymnem na cześć élan vital. Białooka Turczyńskiego jawi się jako artystka - niezwykle pomysłowa; brutalność skutecznie przysłania poezją, a konieczność przedstawia niczym wybór atrakcyjnej tanecznej figury. Fascynuje i wabi. Nieistnienie staje się w ten sposób formą istnienia - poszerzają się granice świata, rozciągają czas i przestrzeń, a ludzkie materialne figurki z owego modelowego miasta En bez trudu znajdują sobie sąsiadów wśród istot stworzonych przez wyobraźnię, uwięzionych w ramach obrazów czy między kartami ksiąg. A droga do kamienia mądrości - niegdyś zawłaszczana przez magów - może stać się udziałem nie tylko anonimowego antykwariusza czy pochłoniętego misją kulturotwórczą lalkarza, ale nawet starej spracowanej kobyły. I naturalnym niejako - i niezbędnym (!) - szczegółem okazuje się, że ta kobyła myśli i czuje, a tamten zwykły urzędnik wypowiada gnomę niczym Szekspirowski Król Jan.
Miłość do szczegółów zresztą charakteryzuje wszystkich pasjonatów życia. Dla nich właśnie każdy drobiazg fizyczny i psychiczny jest cenny. Bo nawet ziarnko piasku wzbogaca przecież świat. Tak jak jego granice poszerza każde ocalone od zapomnienia słowo. Na tym przede wszystkim polega magia literatury.

Janina Koźbiel


CEREMONIAŁY | recenzje | JanKa

PRZYŚLIJ TEKST
NOWOŚCI