|
|
- wkrótce -
Andrzej Turczyński
„Kuglarnia”
Joanna Bartoń
„Serce matki”
Monika Abdelaziz
i Ewa Zarychta
„Przystanek Egipt”
|
|
|
Utarte szlaki są dla nudziarzy
z Zofią Mossakowską rozmawia Janina Koźbiel
Pani pisze jeszcze prawdziwe listy?
Piszę listy. Kupuję piękne koperty i papier - ze znakiem wodnym, z fakturą. Pozostał mi nawyk z dzieciństwa i wczesnej młodości, kiedy to księgarnie i sklepy z materiałami papierniczymi - tak to się chyba nazywało? - często były jednym i tym samym. W jednym oknie książki i papeterie, pocztówki, zeszyty, ołówki, piórniki - wszystko było jakąś całością. Papeterie pachniały podobnie jak książki, świeżo wydrukowane zeszyty również, w pewnym sensie wszystkie one były niezapisanymi książkami. Natomiast teraz - kupuję piękny papier odpowiedni do drukarki. Od wielu lat nie napisałam ani jednego listu ręcznie. Jednak te, które wystukuję na klawiaturze, są prawdziwymi listami, z zachowaniem formy oraz pamięci o tym, co jest w liście niezbędne. Z nijakim trudem powstrzymuję się od skrótów myślowych - tych, które w mailowo-whatsappowo-mesajerowej korespondencji wyrażane są przy pomocy emotikonów. W rzeczywistym liście uczucia opisuje się słowami.
Ma Pani może w swoim biurku jakieś szczególne, pieczołowicie przechowywane?
Trzymam wszystkie ważne listy. Od siedemnastoletniego chłopaka, który później został moim mężem, od nieżyjącej mamy, która miała piękny charakter pisma, i nawet jej recepty były miłe dla oka, tak że stała się ulubienicą aptekarek; od babci, której w wieku dziewięćdziesięciu lat mocno drżały ręce, ale listy pisała. Ja w ogóle kolekcjonuję przeszłość. Nie w biurku, w wielkiej drewnianej skrzyni - metr pięćdziesiąt na siedemdziesiąt centymetrów, rzeźbiona, groźna - tam mieści się wszystko.
To i tradycja powieści epistolarnej musi być Pani bliska?
W „Akrobatach” przypominam niemalże antyczną powieść zaliczaną do takiej literatury - „Listy perskie” Montesquieu. To bliska mi, mądra książka. I interesująco aktualna; dziś, kiedy islam w tak zdecydowany sposób puka nam do drzwi, ale też inne religie przywłaszczają sobie prawo decydowania za kobietę. Sama obecność tej archaicznej przecież powieści uświadamia nam, jak niewiele zmieniła się ludzka natura, a jak bardzo pogonił czas.
Natomiast z młodszych dzieł... Dużą przyjemność czytelniczą sprawiła mi korespondencja pani Drużbackiej w „Księgach Jakubowych”.
List tworzy szczególną aurę... Jak Pani sądzi, z czego to wynika? Dlaczego człowiek piszący list jest skłonny tak często powiedzieć więcej, ujawnić się silniej niż w rozmowie? To proces pisania wydobywa z niego tajemnice czy działa może jakiś inny mechanizm?
List to ofiarowany czas; dla siebie piszącego, dla adresata. Nie może być krótszy niż strona, wymaga pewnej elegancji, sam w sobie jest artefaktem. Zamknięcie słów w kopercie wiąże się z odpowiedzialnością. Adresat nie zareaguje od razu, to pozwala na więcej. Czujemy to, pisząc list. To inna czynność niż posługiwanie się klawiszami. Dzięki technice dziś wymiana słów na odległość to często kwestia minut, sekund, ale równie szybko następuje zapominanie. Nawet jeśli jest to tak zwany - tu wręcz dosłownie - znak naszych czasów, wiemy, że takie porozumienie jest porozumieniem na skróty. Adresat listu jest ważniejszy od odbiorcy elektronicznej wiadomości chociażby o tyle, o ile więcej poświęcono mu starania. List jest czymś więcej niż monolog, to raczej dialog z milczącym rozmówcą. To rozmowa, która przy przytłumionym świetle wypada szczerzej niż za dnia. List jest wyznaniem uczuć w świetle świecy; adresat jest intensywnie obecny, ale zarazem bezpiecznie oddalony. List jest wyjątkowym rozłożeniem proporcji skupienia i odwagi.
Kojarzony jest z sentymentalizmem, który nie ma współcześnie dobrej opinii. Pani jej nie może podzielać?
Listy - podobnie jak powieści - już dawno poklasyfikowano. Mają ciekawe nazwy - urzędowy, gończy, spedycyjny, żelazny, otwarty... I są listy prawdziwe, a te z definicji muszą być sentymentalne, ponieważ wyrażenie uczuć jest ich jedynym powodem i celem. Poczynając od nagłówka kochany, drogi albo ty łotrze, aż do zakończenia, gdzie adresat czeka, tęskni, ma nadzieję, myśli, że... List składa się z palety uczuć, ma znaczenie ich nasycenie i konsekwencja. Jest opisem uczuć i wynikającym z nich złożeniem deklaracji. We współczesnym, odżegnującym się od sentymentalizmu świecie tak naprawdę niewiele się jednak zmieniło. Zatrzaśnięto główną bramę, jednak uczucia i tak wylewają się strumyczkami przez wszystkie dostępne otwory. Ponadto używają specjalnie dla nich stworzonej drogi powietrznej - języka emotikonów. Znajdujemy w nim namiastki słów, których kiedyś - w tych dawnych, strasznych, sentymentalnych czasach! - używano z większą ostrożnością. Digitalne serca, nieskończona odmiana znaczeń słowa love, stały się znakiem rozpoznawczym naszych podobno niesentymentalnych czasów. Zbyt pochopnie byłoby zdeprecjonować je jako wyprane z pierwotnego znaczenia. Sądzę, że jest odwrotnie: nadal mamy potrzebę powiedzenia drugiemu człowiekowi „kocham cię”. I jest w pewnym sensie postęp - w staroświeckich listach stosowano rygorystyczne obostrzenia w kwestii osób, wobec których można było pozwolić sobie na taką poufałość. Teraz czerwony emotikon serca jest zarazem wyznaniem, jak i symbolicznym gestem obrony. Kocham, ale jestem zbyt nowoczesny, aby być wylewnym.
Sądzi Pani, że to nas zubaża, czyni ludźmi - w jakieś mierze - niepełnosprawnymi?
Nie... To wszystko są znaki czasu. Nie możemy wyrzucać sobie, że nie robimy czegoś, co robili nasi dziadkowie, pradziadkowie. Tak zwane „dawniej” nie jest lepsze, jedynie sądzimy, że podczas trwania „dawniej” nam było subiektywnie lepiej. Pamięć to genialnie wymyślona rzecz, taki negatyw teraźniejszości. W chwili obecnej dostrzegamy przede wszystkim trudności, to nasz atawistyczny odruch reakcji na potencjalne niebezpieczeństwo, wiemy, że jedynie taka czujność może nas uratować. Przeszłość jest natomiast bezpieczna, już wolno nam zapomnieć całe zło i nagle okazuje się, że było cudownie. Zebrane ciosy miały swój ukryty sens, trudne sytuacje nauczyły życia, najgorszy wróg w gruncie rzeczy był całkiem niezłym facetem.
Sądzę, że niekoniecznie stajemy się zubożałymi ludźmi, jeśli się czegoś pozbywamy, w tym utrwalonych fomuł z przeszłości. Nie jesteśmy wewnętrznie ubożsi nawet wtedy, gdy taki staje się nasz język, bo dusza nie kurczy się proporcjonalnie do skracanych zdań. Ludzka komunikacja bezustannie podlega ewolucji, chociaż to, co dzieje się obecnie, jest już raczej rewolucją, na wielu znaczących poziomach. Słowa znikają, słowa powstają, zmieniają się ich konteksty oraz tworzone dla nich media. Nie jesteśmy niepełnosprawni, dopóki potrafimy się wyrazić, znaleźć sposób na skonkretyzowanie myśli.
„Akrobaci” to książka pisana trzema stylami - każdy z nich jest inny. Kontrastują ze sobą bardzo silnie styl Antka i styl listów, pierwszy - powściągliwy, stłumiony, ironiczny, drugi - emocjonalny, otwarty, wywołujący wzruszenie. Rozumiem, że to zbieg świadomy, dzięki niemu udaje się nie popaść w czułostkowość.
Większość listów jest pisana z perspektywy Antka. Kontrastują one z jego „mówionym”, czyli niejako oficjalnym stylem - tym ironicznym, skrótowym, niestroniącym od wulgaryzmów. Obydwa, a obok nich także trzeci rodzaj stylu, wyrażają miejsce Antka-akrobaty w świecie i jego samoocenę. Jesteśmy przecież tym, czym są nasze myśli. Zatem również tym, czym są nasze słowa. Antek myśli sentymentalnie, ma sentymentalny stosunek do otaczających go kobiet oraz - choć wysoce negatywnie - do samego siebie. Pod pretekstem przystosowywania się do staromodnego rozmówcy sam dla siebie odnajduje niszę, w której nikt nie wyśmieje go za sentymentalizm i czułostkowość. Mówi natomiast emotikonami, w realnej przestrzeni rozmów udaje współczesnego twardego faceta, którego obowiązkiem jest bycie cool. Jednak i jeden, i drugi Antek, ten akrobata chodzący po linie, której jednym końcem jest sentymentalizm, a drugim owa coolness, jest tym samym, pogubionym chłopakiem. Tak jak my wszyscy, posługującym się różnymi językami w różnych przestrzeniach, mówiącym i myślącym za pomocą odmiennych słów.
W większości, a może i we wszystkich swoich książkach, przedstawia Pani kobiety niespełnione. Sądzi Pani, że świat współczesny ciągle im uniemożliwia osiągnięcie szczęścia?
Myślę, że żaden świat, ani ten współczesny, ani ten, który mniej lub bardziej chlubnie zaginął, ani ten nieokreślony przyszły, nie przyniesie spełnienia kobietom. Tak jak nigdy nie stanie się w pełni szczęśliwy dla żadnej z chodzących po nim istot, jak nie stanie się wolny od nienawiści i okrucieństwa, poczynając od tego wobec braci mniejszych. Kobieta jest istotą uplecioną z uczuć, jej najsilniejszą potrzebą, ważniejszą od bezpieczeństwa czy zaspokojenia głodu, są właśnie uczucia. Ze światem jest akurat odwrotnie - ten od początku swojego istnienia odwoływał się do uczuć dopiero, gdy wszystko inne zostało spełnione, załatwione. Ten przedział czasu - to czekanie kobiety, aż świat sobie o niej przypomni, jest źródłem jej niespełnienia.
A może jest tak, że swój system wartości na własną zgubę kształtują?
Z pewnością. Kobiety przejmują gotowy system wartości od swoich - szeroko pojętych - matek i przekazują dalej wymyślone przez siebie, i co za tym idzie, nieosiągalne ideały. Jest to zarazem piękne i groźne. Głęboka wrażliwość kobiet sprawia, że niemal automatycznie, z urodzenia, są artystkami, które plastycznie kreują obrazy takiego ideału. Tworzą opowieści na jego temat, malują go i opisują, posługując się niemal wyłącznie własną wyobraźnią. Tak powstaje ich idealny model świata, dobrego boga, dobrego króla, mężczyzny. Tymczasem nikt taki nie istnieje, nie w formie wymyślonej przez kobietę. Przepaść pomiędzy ideałem a tworem realnym jest przyczyną zguby.
Nie dotyczy to chyba jednak wszystkich. Wiele współczesnych kobiet nie chciałoby się wpisać w scharakteryzowany przez Panią zespół cech: są twarde i pragmatyczne, prowadzą firmy, potrafią stawiać wymagania. Czy to oznacza, że zaprzeczają swojej kobiecości?
Sądzę, że pragmatyczność i talenty przywódcze czy organizacyjne nie są zaprzeczeniem kobiecości, przeciwnie. Ja, przyglądając się kobiecie, która na wysokich obcasach wspina się po najróżniejszych życiowych drabinach, czuję głęboki podziw przede wszystkim z powodu tych błyszczących szpilek. To symboliczny obraz - mogłyby być bronią, a jednak ich zadaniem jest wyłącznie podniesienie, dodanie kilku centymetrów - powagi i urody. Na kursach samoobrony mężczyźni - tak, mężczyźni - uczą kobiety, jak w krytycznym momencie użyć takich szpilek, zamienić je w sztylet. Jednak kobiety niechętnie zadają ciosy, ich twardość jest smukła, urodziwa. Kobiety są urodzonymi przywódczyniami, chociaż ich wizja przewodzenia jest inna od męskiej. Kobieta przyjmująca na siebie odpowiedzialność za podporządkowanych sobie ludzi zaczyna im matkować, podwładni stają się jej rodziną. Gromadzenie dóbr, odprowadzanie korzyści jest niejako działaniem ubocznym, pozytywnym, jednak nie podstawowym. Tak jak dla mężczyzny liczy się dla niej sukces, jednak każde z nich rozumie to słowo inaczej.
Słucham Pani z zaciekawieniem, ponieważ sama nie dzielę świata na żeński i męski... A może jest tak, że współczesny świat odrzuca pewne cechy, niezależnie od tego, czy reprezentują je kobiety, czy mężczyźni?
Nie potrafię sprecyzować, jakie cechy odrzuca świat - teraz. Wiem natomiast, z taką bolesną, zaciskającą gardło pewnością, jakie powinien odrzucić. Oraz to, że nigdy tego nie zrobi, co sprawia, że moje gardło jest zaciśnięte beznadziejnie ciasno. To można nazwać albo utratą iluzji, albo nadziei, przy czym sama nie wiem, co jest gorsze. Współczesny świat nie jest spójny, nawet jakby przestał funkcjonować liniowo, on biegnie jakimś szalonym zygzakiem, jak pod ostrzałem. Obserwujemy, przerażeni, jak krwawym bumerangiem wracają do nas obrazy z najgorszej historii, często w skali jeden do jednego. A miały na zawsze się zdezaktualizować; czy aby nie po to zostawiono niewyburzony Auschwitz? Ten świat się łuszczy, fermentuje, pęcznieje niebezpiecznymi wrzodami. W „Końcu człowieka” Francis Fukuyama przepowiadał, że nasze czasy będą naznaczone rywalizacją mądrych starszych kobiet z północy z młodymi gniewnymi z południa. Mówił o podziale świata na te dwie strefy wpływów - ogromnie podobała mi się wizja chociażby kawałka świata, w którym rządzą mądre kobiety.
Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że spełnia się ta wizja, poczynając od Niemiec...
Ale tylko się wydawało... Mężczyźni, w których obronie stanęła mądra pani kanclerz, pokazali, jak instrumentalnie ją traktują. Z „mamy Merkel” stała się obiektem nienawiści, jakby to, że dla nich zaryzykowała całą swoją błyskotliwą karierę, było jej psim obowiązkiem. Mężczyzna na jej miejscu zachowałby się inaczej, do bezpiecznych Niemiec wpuściłby może kobiety i dzieci, jednak już młodym zbyt gniewnym kazałby wyładowywać gniew w ich własnej wojnie, w ich własnym kraju. Po słynnej sylwestrowej nocy w Kolonii pani kanclerz zadzwoniła do burmistrza miasta - też kobiety - by osobiście dowiedzieć się o wydarzeniach. Myślę, że nie mogła uwierzyć w niewdzięczność zaproszonych i obdarowanych przez siebie południowych mężczyzn. Nie dowierza też raportom, według których przybywają z południa ewidentni, nastawieni na zniszczenie jej świata wrogowie. Przez swoją wiarę w człowieka mądra rządząca kobieta wystawia ten świat na niebezpieczeństwo, a przecież ten i tak jest osłabiony poprzez zasiany i pielęgnowany w nim pacyfizm, oddawanie głosu słabszym, skupianie się na kulturze, nauce, etyce. O tym również jest w „Akrobatach” - jak wiele potrafi poświęcić kobieta, nawet wiedząc, że nie ma po co oczekiwać wdzięczności lub profitu.
Przypomina się spór Geertza z Rortym o etnokulturowość i kulturalizm oraz pytanie, czy w ogóle stać nas na prawdziwą empatię, zwłaszcza wobec tego, co inne. Sądząc po „Akrobatach”, i Pani nie ma odpowiedzi prostej...
Rzeczywiście nie mam, jednak nie sądzę, że jestem w tym jedyna. Pogubili się ludzie, którzy bezpośrednio decydują o losach Europy. Sytuacja wymknęła się spod kontroli - jak otwarcie przyznają politycy, tu minister de Maiziere. Ja wiem tylko to, że dla ważnego dla mnie multikulturalizmu nastąpiły czarne dni. Tak jakby tylko najtrwalsi mieli przetrwać - praktycy, bo filozofom i antropologom jest jednak trochę łatwiej. Często myślę o tym, że rok 2016 wszyscy zapamiętamy jako ten, w którym straciliśmy swoją niewinność, i to po obu stronach Odry. Po każdej jednak inaczej: Niemcy obrywają po łapach za przesadzoną tolerancję i gościnność, w Polsce jest chyba odwrotnie, ręce się podnoszą - w geście obrony czy też protestu. Sądzę, że obecna Europa to wdzięczny słownik ilustrowany pojęć z bardzo wielu dziedzin - antropologii, etnologii, filozofii. Obserwujemy renesans nacjonalizmu - wariantu wspomnianego przez Panią kulturalizmu - oraz to, jak okazuje się nieskuteczny, skoro historycznie silne przecież zachodnie społeczeństwa ewoluują w kierunku stania się miejszościami w swoich własnych krajach. Europa zachodnia oddaje swój kulturowy prymat i sądzę, że nikt tak dokładnie nie wie, czy to wypływa z jej dobrej woli i wypracowanego humanitaryzmu, czy po prostu ze zwykłej, pragmatycznej przewidywalności. A może po prostu nie ma już innego wyboru? Powiem jeszcze, że w miesiąc po nocy sylwestrowej w Kolonii wykupiono ze sklepów cały zapas aerozoli z gazem pieprzowym, rekordowo wzrósł zbyt paralizatorów elektrycznych, odnotowano niespotykaną liczbę wniosków o pozwolenie na broń. Empatia dla tego, co inne - w tutejszym wydaniu dla młodych mężczyzn zbiegłych z terenów wojennych - uległa przewartościowaniu. Mówiąc konkretnie - przegonił ją strach.
Rzeczywistość jest - jak widać - trudna, wróćmy do literatury... Ma Pani ulubione bohaterki literackie?
Na miejscu pierwszym, na drugim, na trzecim... Nastasja Filipowna. Nie muszę o niej opowiadać, bo postać znają wszyscy, zresztą i tak nikt nie opisze jej dokładniej, niż zrobił to Dostojewski. Kocham niewiarygodnie ciekawe poskładanie tej postaci, która jest jednocześnie nieobliczalna i... przewidywalna, skoro z góry wiadomo, że w każdej sytuacji zachowa się skrajnie. Siła literackiej obecności Nastasji polega głównie na jej oddziaływaniu na otoczenie, na mężczyzn. Jest w tym jakby antyczna; jest motywem, powodem, celem, pożywką, trucizną. Zawsze fascynował mnie tragizm tej postaci - ona nie panuje nad żywiołami, które rozpętują się z jej powodu. Kobieta jednoznacznie fatalna, wiodąca do zguby i rozsmakowana w zadawanym przez siebie cierpieniu, jednak cierpiąca bardziej od swoich ofiar. W moim zaprzyjaźnieniu się z Nastasją wydarzył się jednak poważny błąd - byłam za młoda na fascynację tak soczystą postacią. Faza Dostojewskiego przypadła w moim wypadku na koniec podstawówki, w wieku czternastu, może piętnastu lat bezpieczniej byłoby chłonąć łagodniejsze wzory. Jednak w tym samym czasie, równolegle, los splatał coś dla mnie za moimi plecami. „Idiotę” wystawiał wówczas toruński teatr, jednak tylko dla pełnoletnich widzów. Nie zobaczyłam więc Nastasji na scenie, a według zgodnej opinii była to jedna z najlepszych ról Tatiany Pawłowskiej, fascynującej, niezwykłej osoby. Jej syn, a mój przyszły mąż, obejrzał wszystkie spektakle.
Piękna Helena z powieści „Akrobaci” jest postacią równie skomplikowaną. Czy zaliczyłaby ją Pani do kobiet spełnionych? Coś jej się przecież udało. W jakiejś mierze dzięki wrażliwości...
Spełnienie kobiet jest czymś w rodzaju kostki Rubika, jednak o nieporównywalnie wyższym stopniu trudności w obsłudze. Ściany wyrażają poszczególne płaszczyzny emocjonalne oraz poziomy czasowe. Kobiety - także piękna Helena - spędzają życie na układaniu takiej swojej osobistej kostki. Układając jedną ścianę, posiłkują się elementami z drugiej, potem tę drugą uzupełniają fragmentami trzeciej... Któraś ze ścian zawsze pozostaje niekompletna, świeci ubytkami. To frustrujące, potencjalne źródło niespełnienia. A przecież teoretycznie wiemy, że już jedno ułożenie jest osiągnięciem - gładka, konsekwentna ściana to dużo, można się oprzeć, schować, zasłonić od wiatru, od strzałów. Każda następna jest nową wartością dodaną. To powinno usatysfakcjonować, zatrzymać, jednak nie. My nadal pchamy, suwamy, wkładamy wielką energię w próby ułożenia całości. Tylko niewiele z nas potrafi cieszyć się z „osiągnęłam prawie wszystko”. Jedna brakująca ściana ma większy ciężar gatunkowy od pięciu postawionych, niesłusznie. Piękna Helena nadal przesuwa swoje kostki, wierzy, że stworzy harmonijną konstrukcję. I trzeba jej przyznać, że - podobnie jak pozostali akrobaci - jest w tym rzetelna i wytrwała.
„Miłość jest jak czysta rzeka, która płynie bez względu na to, jacy ludzie chcą się w niej zanurzyć. To, że jedni wniosą brud, a drudzy z nurtem popłyną, wcale jej nie zmieni. Rzeka jest żywiołem dla samej siebie, pozostanie czysta” - cytuje Pani w „Akrobatach” opinię, która czyni z tego uczucia absolut. Również dla Pani jest to wartość najważniejsza? Bez niej nie daje się żyć?
Dla mnie - owszem. Przy czym nigdy nie udało mi się odpowiedzieć na pytanie, czy jest to słuszne. Miłość jako wartość najważniejsza - pielęgnowany uporczywie święty mit miłości być może wcale nie jest dla nas korzystny, dalibyśmy - i dajemy - się za nią zabić, jednak po co? Miłość to nasze codzienne opium, mrzonka, przedmiot tęsknoty i pożądania, nasza wirtualna waluta. Oraz we wszelkich możliwych kierunkach naginane prawo, wytrych, hasło, którym każdemu wolno wycierać sobie usta. Jednak istnieje sprawdzalna reguła, która wytrzymuje przeciwwagę wszystkich pozostałych, prawda o byciu kochanym: my żyjemy, ponieważ ktoś nas kocha lub kochał. I przestajemy żyć, kiedy to się kończy. Upewniono się co do tego w wyniku niehumanitarnych eksperymentów na niemowlętach: były karmione, przewijane, trzymane we właściwej temperaturze, jednak nikt ich nie głaskał, nie pieścił i nie całował, nawet do nich nie mówił. Umierały. Z dorosłymi ludźmi jest trudniej, bo potrafią już sami zorganizować sobie zastępcze formy miłości - płatną, wymuszoną, wyimaginowaną. Jednak wówczas życie jest również zastępcze, a wnętrze człowieka w pewnym sensie martwe. Zatem tak, to prawda. Bez miłości nie da się żyć.
Zastanawiam się nad tytułem powieści... Dla mnie w dużej mierze odnosi się on do stylu życia, na który bohaterowie siebie skazali: wybierają balansowanie na linie zamiast maszerować utartym traktem, i dotyczy to nie tylko Antka, także Heleny. Bo uwierzyli w swoją ułomność i w swoje skazanie?
A może balansują na linie, bo boją się szerokiej drogi? Albo chcą się popisać, wystawić na oklaski? Albo są tak bardzo skupieni na sobie, że muszą mieć pewność, że nikt im takiej drogi nie zastąpi, zwyczajnie dlatego, że i zbyt wąska, i zbyt ryzykowna. Utarte szlaki są dla nudziarzy, lina to wyzwanie.
Matka Antka jest też taką postacią. Obarcza się winą, która ją czyni męczennicą, paraliżuje. W jakiej mierze - Pani zdaniem - człowiek jest istotą wolną? Co go determinuje? Jak można się wyzwolić z okowów własnej psychiki - krępujących go przekonań, konwencji, wyrzutów sumienia?
Właściwie nie istnieje wiedza pozwalająca odpowiedzieć na to pytanie. Pewnie jedyne, co możemy, to dołączyć do któregoś z obozów głoszących tę czy inną teorię, kwestię wolnej woli przekopano przecież do ostatniego dna - bez wiążących wniosków. Podobno Pan Bóg dał człowiekowi wolną wolę. Jednak gdyby tak było, każdy z naszych grzechów miałby niewspółmiernie większą wagę. Co dopiero z grzechami księży - wolna wola plus świadomość czynu... Pełne gabinety psychoterapeutyczne świadczą o kiepskiej sile wolnej woli, kolejki przed konfesjonałami o jej słabym funkcjonowaniu, pełne więzienia o kompletnej porażce, natomiast długie powieści z bohaterami potykającymi się o swoje wybory - o jej beznadziejnej złożoności. Myślę, że my tylko podnosimy własną wartość, twierdząc, że mamy istotny wpływ na przebieg wydarzeń. To nie wolną wolę dał nam Pan, ale zlitował się nad nami, obdarowując jej atrapą. Jesteśmy jak małe dzieci, jadące rowerkiem popychanym z tyłu przez kogoś dorosłego. Wołamy brum-brum, wierząc, że generujemy ruch. Albo - i jest to brzydsze porównanie - jesteśmy jak naiwny pies, który niosąc w pysku własną smycz, jest przekonany, że wyprowadził pana na spacer.
Listy przychodzące do Neli i Antka stają się w pewnym momencie siecią, w którą oni wpadają. Podkreśla Pani w ten sposób, że człowiek pozostaje w niewoli własnych czynów? Powinniśmy to czytać jako przestrogę czy tylko refleksję filozoficzną?
Patrząc na to chłodno, można stwierdzić, że Antek i Helena zaplątali się w sieć, ponieważ nie zadbali o wyjścia awaryjne. Uzależnili się, co zdarza się w każdym rodzaju działalności, nie tylko zawodowej. Oni zapomnieli wychodzić z domu, prowadzić rozmowy ze zwykłymi ludźmi, oglądać zwyczajne filmy. Zapomnieli nawet o tym - jakoś im to umknęło - że stworzony przez nich świat, ta ich archaiczna i staroświecka platforma społecznościowa, jest właściwie sztuczny, o prawdziwy zaledwie się ociera. Poza tym... Nie wódź nas na pokuszenie. Antek i Helena dali się zwieść na pokuszenie miłości, którą przesycony jest świat listów. Świat codzienny, ten bezpośrednio werbalny, zazwyczaj nas nie oszczędza. Jest odwrotnością esencji dobrej woli, którą niejako z definicji jest bezinteresowny, serdeczny list. Owszem, człowiek wpada w niewolę własnych czynów, ale sądzę, że dzieje się tak tylko wówczas, gdy jest z nimi emocjonalnie związany. W tarocie jest taka karta - Demon. Ma odpowiednią ilustrację - zwykle jest to diabeł z rogami - podkreślającą jej związek z uzależnieniami w rodzaju chorej seksualności, używek, hazardu, wszystkiego, co negatywne. Jednak nie jest to cała prawda, ponieważ demon może być też kochany, dobry, wbrew mrocznej symbolice bywa czymś rozświetlającym duszę. Mimo to pozostaje uzależnieniem, elementem ograniczającym i odbierającym wolę. Czy jest to przestroga? Nie... Ktoś, kto jak ja nie wierzy w wolną wolę, nie mógłby wierzyć w skuteczność jakiejkolwiek przestrogi.
Czym jest dla Pani powieść - w jakiej mierze grą wyobraźni, a w jakiej raportem z rzeczywistości?
Moja córka miała kilkanaście lat, gdy powiedziała, że każda powieść jest historią jej autora, a cała akcja, dialogi i odniesienia są jedynie zatarciem śladów. Zaskoczyła mnie celnością, lecz pamiętam, że z wielu powodów profilaktycznie nie rozwinęłam tematu. Istnieją w nas zakresy rzeczy, do których niekoniecznie chcemy się przyznawać. Czasami tylko poświęcamy im nasze myśli, bywa jednak poważniej - tęsknimy za nimi, są przedmiotami naszych obsesji. Ukrywamy swój stosunek do nich, albo odwrotnie, z jakiegoś powodu epatujemy nimi otoczenie, a wszystko niezależnie od faktu, czy istnieją realnie, czy tylko w wyobraźni. Mimo to zdradzamy się - i mówieniem, i niemówieniem. Moje powieści są pomieszaniem wszystkich elementów - przeżyć, wyobrażeń o przeżyciach, apoteozą lub krytyką zjawisk, snuciem opowieści własnych i zasłyszanych, historii skradzionych innym albo otrzymanych w prezencie. Oraz oczywiście snów, swoich i obcych. Tym, czego nikt nigdy się ode mnie nie dowie, jest recepta tej mikstury. Pilnuję tajemnicy, tylko ja wiem, co jest, a co nigdy nie było prawdziwe. Poza tym, i to jest pewnie najważniejsze, istnieje trzeci, magiczny i dla mnie najdoskonalszy element tworzenia: czasami książka pisze się sama. Nie wiedzieć skąd pojawiają się nieprzewidziane wątki i nowe, suwerenne postaci. Z tego powodu moje drzwi do powieści aż do ostatniego zdania pozostają otwarte. Kiedy nikt i nic przez nie nie przechodzi, nie ma przewiewu i skrzypienia podłogi, nie pojawiają się też potrzebne słowa. Wtedy wydaję się sobie niepotrzebna, czasami trwa to miesiącami. Wtedy nie tylko książka nie pisze się sama, ona nie pisze się wcale.
Listy, które są w „Akrobatach”, Pani wymyśliła w całości czy też był jakiś autentyk stanowiący wzór dla pozostałych?
Ponieważ przyrzekłam nie zdradzać, co jest prawdą, a co wyobraźnią, wyznam... Nie, w powieści nie ma ani jednego autentyku. Jest natomiast kilka listów, które w pewnym sensie noszę w sobie jako nienapisane. Dotyczą rzeczy albo aktualnych, albo nierozwiązanych, takich, które chętnie zamknęłabym w kopercie. W powieści ubrane są w strój maskujący, często występują w odwróconej formie, w innym znaczeniu. Tu pokrywam się z Nelą, ona też tworzy wariacje na temat. Jedyny bliski prawdzie jest list do Wandy, aktorki cierpiącej na bezsenność. Tu kontekst skojarzą wszyscy, którzy mnie znają, gdyż pierwowzorem była matka mojego męża. W ten nieproporcjonalnie skromny sposób ukłoniłam się przed jej osiągnięciami zawodowymi. Tatiana, moja teściowa, była taką niekwestionowaną gwiazdą. Opowiedziała mi też - na szczęście bezpośrednio, nie w smutnym liście - o swoim ogrywaniu bezsenności. Była już starsza i bardzo chora. Znowu mi zaimponowała. Ja, podobnie jak moi akrobaci, znam tylko nocne demony.
Od lat mieszka Pani w Mönchengladbach. Wrosła Pani w środowisko? Można kwitnąć i owocować, jeśli zmienia się glebę?
Życie za granicą to temat ocean, którego ja - mieszkająca w Niemczech już prawie tak długo, jak przedtem w Polsce - do dziś nie zdołałam ogarnąć. Do tego stopnia, że przysięgam sobie unikać go podczas spotkań z rodakami. Bo po co, bo za dużo, ile można. Za granicą hasło „nocne Polaków rozmowy” ma inny wymiar, dosłowniejszy. Wyjeżdżając z Polski, nie miałam pojęcia o konsekwencjach tej decyzji. Byłam po studiach filologicznych, więc niejako automatycznie kosmopolityczna, pełna wiary w to, że świat jest spójnym, otwartym miejscem.
Mönchengladbach leży w Krainie Dolnego Renu, w pobliżu Holandii i Belgii. Całkiem niedawno znajdowała się tu kwatera NATO, dzięki czemu miasto było pełne Anglików. Żyję tu i mówię dwujęzycznie. Pierwsza ze sfer jest niemiecka, wkroczyliśmy w nią na zaproszenie wspólnika męża (prowadzą praktykę pediatryczną), który jest aktywnym, prawie przywódczym mieszkańcem tego miasta. Zawdzięczamy mu fundamentalne rozumienie tutejszych fenomenów - słynnego nadreńskiego karnawału - Towarzystw Karnawałowych z ich książęcą parą, Bractw Kurkowych z ich królem, przywiązania do Borussii, dzielnicy, parafii, knajpy, do regionalnego dialektu.
Druga strefa, polska, wykracza poza Mönchengladbach i obejmuje pozytywnie aktywne grupy polonijne w Essen, Kolonii i Oberhausen. Najbliżej jest kościelny chór o purystycznej formule dopuszczającej wyłącznie klasykę i pieśni sakralne. Do chóru zabłąkało się kilku nie-Polaków - Anglik, Ukrainka, Niemcy. Są bohaterami kilku anegdotek, jak ta, że naszą niemiecką chórzystkę jej właśni rodacy pochwalili kiedyś za dobrą niemczyznę.
A Pani dom to jaki pejzaż?
Wybudowaliśmy go, każdy jego szczegół jest naszym wyborem, ma jakąś historię. Kilkanaście lat starczyło, by cały dom obrósł historiami. Za płotem mamy pole, blisko niewielki las. Znam je równie dobrze jak toruńskie tereny nad Martówką. Z ciągle tym samym zainteresowaniem przyglądam się kwitnieniom i jesiennym żniwom. Bywa tak, że przez wiele dni nie rozmawiam z nikim prócz męża i córki, z nią przez telefon. To jest luksusowe odosobnienie, wiele ciszy i malownicze obrazy - szerokie niebo, zaskakujące metamorfozami pole, co rok większe drzewa, ptaki; zimą czekają, aż wyrzucę im coś do jedzenia; koty, psy, czasami konie. Nie jestem pewna, czy to ewidentnie kochane przeze mnie miejsce inspiruje mnie do pisania. Czasami myślę, że jest stworzone raczej dla malarza, zwłaszcza w porze eksplozji polnych kwiatów. Mnie raczej zwalnia, zaczarowuje, wycisza. Ale prawdę o tym, jak otoczenie wpływa na wewnętrzny rozwój człowieka, również pojmujemy dopiero z biegiem lat. Myślę, że wyjeżdżając, wiele straciłam. Wiele też zyskałam, jednak za wysoką cenę. W Polsce szłam utartą droga - pracowałam w dobrym liceum, chodziłam znanymi ulicami, prowadziłam dziecko do parku, w którym sama bawiłam się, będąc dzieckiem. I nagle wykonałam ostry zakręt. Moja pierwsza, maleńka i byle jak wydana książka powstała wskutek szoku wywołanego ryzykancką jazdą. Zawarte w niej uczucia tak naprawdę zrozumiałe są tylko dla insiderów. Dla innych to opowiastka, wiele podobnych pojawiło się podczas drugiej dużej emigracji, tej na wyspy. Emigranctwo to choroba, której poddaliśmy się dobrowolnie, albo skutki uboczne plastycznej operacji mającej uczynić nas piękniejszymi. Większość z nas uważa tę operację za udaną, pomimo komplikacji.
Bycie piękniejszym... To marzenie nie musi być czysto estetyczne, jak widać. Dziękuję za rozmowę.
|
Powrót Wywiady Główna |
|
|