JanKa. Wydawnictwo i...
WYDAWNICTWO REDAKTORNIA PORADNIA DTP SPRZEDAŻ KONTAKT
 
 
 
KSIĄŻKI
AUTORZY
WYWIADY
RECENZJE
GALERIA
LINKI
RECENZJEWYWIADYZAMÓW

Marcin Cielecki

ARCHIPELAG LEWIATANA


Lewiatan a inne potwory
Napięcie między wolnością a przymusem tworzy przestrzeń niejednego dramatu. Dotkliwą w życiu, fascynującą w sztuce. Bo wprawdzie chętnie i przyjemnie myśli się o człowieku jako istocie niezłomnej i autonomicznej, ale pełną prawdę o nim daje dopiero obserwowanie, jak ulega opresji, jak musi przełamywać jej społeczne i psychologiczne skutki.
Myśl brzmi mocno abstrakcyjnie, owszem, ale - ostrzegam - ci, którzy nie znoszą abstrakcji w żadnej postaci, nie zachwycą się Archipelagiem Lewiatana, nie będą zdolni docenić jego walorów. Prawda, w powieści Marcina Cieleckiego jest też mocny konkret - psychologiczny, socjologiczny, historyczny, teologiczny. Niewielkie scenki w barze, sklepie osiedlowym, na policji; sąsiedzkie pogwarki; atmosfera młodzieżowego party - wszystko to, mimo epizodyczności, buduje wyrazisty obraz świata, w którym żyje współczesny człowiek, a staje się tym ważniejsze, że skontrastowane jest z życiem klasztornej wspólnoty, oglądanej tylko przez kratę. Ale to ta wspólnota - i bycie wobec niej - stanowi istotne środowisko akcji. Modlitwy, rozważania, rozmyślania. Samotność lub przebywanie tylko w towarzystwie kota, much czy pająka są w tej powieści kontrapunktem dla rozmów ludzi, pełnego napięcia pobrzękiwania przez ludzi sztućcami, przestawiania przez nich kubków niczym ładowanie broni. Cisza wchodzi w nieustanny dialog z dźwiękami. Wypowiadane efekty pracy intelektu z przemilczaną otchłanią emocji.
To bardzo interesujące, jak z pozornie mało dramatycznych szczegółów Cielecki buduje stricte literackie i psychologiczne napięcie. Ale jest to napięcie, które odbierze człowiek przyzwyczajony do kontemplacji, umiejący się skoncentrować na kropli wody toczącej się po liściu, więdnącym z dnia na dzień płatku tulipana lub dziwacznym cieniu rzucanym przez drzewo; odbierający każdą chwilę życia jako niepowtarzalną, nieodwracalną i - co za tym idzie - nasyconą podskórnym znaczeniem. Bo każda jest dramatem istnienia bądź nieistnienia. Nie jest to napięcie z filmów szpiegowskich, krwawych kryminałów czy horrorów, pełnych siekaniny. Nie dla tego typu czytelnika Cielecki tka swoją pajęczynę ze słów, choć zapewnia o fascynacji popkulturą.
Paradoksalność Archipelagu... objawia się i w tym, że autor mógłby problem sygnalizowany w pierwszym zdaniu przedstawić jako kwestię społeczną, na sposób zaangażowanego publicysty, posługującego się drapieżnym stylem i prowokacyjnie brzmiącymi tezami. Stać go na taki język i taki styl, co widać w niejednym epizodzie dyskusji. Wykreował też co najmniej trzy postaci, jakby wyjęte z gorącego tu i teraz. Jest ktoś typu Batmana - sprawny fizycznie, gotowy do roli profesjonalnego zabijaki mężczyzna, który niełatwe sprawy tego świata postanawia wziąć w swoje ręce i wymierzyć sprawiedliwość; i on jest głównym bohaterem. Jest skazany na duchową rekonwalescencję ksiądz, z zapisanymi w swojej głowie patologiami własnego środowiska. I dziewczyna po przejściach, która się waha, czy lęk przed seksem i obrzydzenie wobec własnego ciała przetworzyć w energię fizyczną, czy ukryć je pod habitem i wysublimować za klasztorną kratą. Dzięki modlitwom, spokojnej pracy i rytuałom. Od czytelnika - jego wrażliwości i skłonności do refleksji - zależy, czy uzna zetknięcie tych trzech osób za przypadkowe i ile z ich wzajemnej relacji zrozumie (pomóc w tym może wywiad z autorem na YT).
Ale Cielecki - ku naszej uciesze - nie pragnie być publicystą. I to tak dalece, że losów swoich bohaterów w zasadzie nie chce spuentować. Zostawia ich w środku życia, z zasadniczymi pytaniami, które musi też sobie postawić świadomy odbiorca.
Można nie zgodzić się z wymową ostatniego zdania. Bo i cóż za pytanie stoi przed czytelnikiem, któremu każe się oglądać zabójstwo już w pierwszej scenie? Wiadomo - nie zabijaj. Tak brzmi jedna z kardynalnych zasad naszej kultury, oczywista i niepodważalna dla wielu. Ale czy nie przesuwamy granic i to z różnych powodów? Przecież zabijamy - mamy aborcję, ubój rytualny, dyskutujemy nad karą śmierci dla nierokujących poprawy zbrodniarzy. Jasne, w szczególnych warunkach. Ale czy warunki, w których znalazł się Bartek Ostrowski, decydując się na zabójstwo z premedytacją, też nie były szczególne? Czy dokonanego morderstwa nie uzasadniały? A jeśli tak, czy uzasadnienie tworzyły względy społeczne, czy może również osobiste - wadliwy system ścigania przestępstw, przyzwolenie społeczne dla pewnych czynów czy kłopoty batmana z samym sobą?
Za zgrzyt ktoś może uznać samo zestawienie aborcji, uboju i kary dla zbrodniarzy. Ale mnie o taki właśnie dysonans chodzi - poruszający emocje, wyrywający z błogiego spokoju. I Cielecki również takie zgrzyty z rozmysłem wprowadza - wulgaryzmy, prowokacje, sceny okrutne czy bliskie bluźnierstwu. Nie służą one jednak łechtaniu instynktów, są wirtuozowskie, ale przez to, że nieliczne, mocniej działają. Jakby autor wychodził z założenia, że taki rodzaj krzyku histeryka ma społeczną wartość, kiedy towarzyszy mu coś jeszcze: dłuższy namysł, celebrowana uważność, ćwiczenie intelektualnej dyscypliny. Temu służy rytm powracających zdań i fragmentów, naprzemiennego usypiania, wprowadzania w zadumę i wyrywania z transu. Temu służy przeplatanie konwencji - realistycznej, eseistycznej, onirycznej, naturalistycznej.
W ten sposób Cielecki zaprasza do swoistej kontrolowanej gimnastyki myśli, a czyni to tym skuteczniej, że tworzy bohatera, który sam nie jest do niej specjalnie skłonny (jakby w opozycji do pielęgnowania własnej tężyzny fizycznej). Tortury zadawane przez rytuał klasztorny Bartek zdaje się znosić tylko dlatego, że nie przewidział wszystkiego, uciekając przed odpowiedzialnością za swój czyn. Musi poddać się regułom, które są dla niego niezrozumiałe lub po prostu bzdurne, jeśli chce ocalić głowę. Znosi więc bycie w opresji konwenansów i sprawdzonych w tradycji miejsca procedur, choć od czasu do czasu przeciw nim wierzga. Miota się między prawem a Prawem. Korzysta z przywilejów, choć odrzuca naturalne ludzkie zobowiązanie do empatii czy podjęcia wysiłku pełnego rozumienia przebywających z nim ludzi. Zawiera umowę, ale własną rolę od początku próbuje traktować w kategoriach aktorstwa i niezobowiązującej gry. Chce ocalić się naprawdę mimo sztuczności, mimo bycia aktorem.
I w tej swojej niekonsekwencji, rozdarciu i zakłamaniu stanowi portret człowieka naszych czasów, prawdziwy aż do bólu. Jeśli klasztor klauzurowy, opisany przez Cieleckiego ze znajomością rzeczy, nazwie się archipelagiem Lewiatana, to można go potraktować nie tylko jako metaforę państwa (jak u Hobbesa choćby!), ale i w ogóle prawa czy Dekalogu z jego sankcją metafizyczną, rozumianą na różne sposoby. A może i innych reguł, którym się poddajemy - podejmując pracę, zakładając rodzinę, wiążąc się na dłużej lub krócej z jakimkolwiek człowiekiem. To tylko kwestia stopnia rezygnacji z autonomii, z wolności, z zaspokajania życiorodnych instynktów. Ale też kwestia elementarnej uczciwości wobec samego siebie.
Chciałoby się wypowiedzieć to ostatnie zdanie, owszem, choć w naszej rzeczywistości brzmi ono nieco humorystycznie. Uczciwość wobec siebie to takie nie nasze, nie polskie. Nie masz przecież cwaniaka nad Rodaka, który ogra wszystkich i zawsze, a potwory zobaczy na zewnątrz.
Mówiąc skrótowo. By już nie rozważać szczegółowo tegoż rodaka zapasów ze świeckim prawem stanowionym i świętą na pozór Konstytucją. Czy - a to w kontekście powieści Cieleckiego chyba najważniejsze - z religią.

ARCHIPELAG LEWIATANA | recenzje | JanKa

PRZYŚLIJ TEKST
NOWOŚCI