Joanna Bartoń
DO NIEWIDZENIA, DO NIEJUTRA
Jak balsam i jak trąd
Debiutancka książka Joanny Bartoń to rzecz oparta na paradoksach. Wielce ekscytujących.
Ujawnia się to już w tytule, przywołującym byty-niebyty. Zwrot „do niewidzenia” może nawet zapisany jest w słowniku, a przynajmniej jego druga część, ale „do niejutra”? Czyżby miał oznaczać brak zaufania do świata i siebie, stawianie pod znakiem zapytania wszelkiej przyszłości? Każdy następny dzień przecież, jeśli nadchodzi, rodzi się z jakiejś elementarnej energii, potrzeby życia, ciekawości, ambicji, nadziei.
Weźmy na początek pod lupę bohaterów utworu. Dwoje najważniejsi - Profesor i Lo - są na pozór jak figury, nie ludzie. Zbudowani z wyrazistych stereotypów, zakorzenieni silnie w kliszach kulturowych, wyposażeni w atrybuty mocno ambiwaletne, ale nie są papierowi. Bo intensywnie ożywiają wyobraźnię czytelnika; wywołują w nim stany skrajne, od najszczerszej empatii po obrzydzenie. Kontrast, jaki już na pierwszy rzut oka rządzi tym zestawieniem, staje się ważnym źródłem dynamiki w opowieści. Wraz z kolejnymi scenami, ujawniającymi niespodziewane podobieństwa obojga, mówi o powierzchowności ludzkich sądów i pozorach całego naszego uschematyzownego poznania. Balansowanie między brutalną szczerością a wyrafinowaną grą zbija z tropu, uświadamia, jak nieprzezroczysty jest świat, skłania do zadumy nad nieprzezroczystością każdego z nas, nawet dla siebie samych.
Paradoks drugi dotyczy samej akcji. Choć przypomina ona patchork, uszyty z tkanin dobrze znanych - czasem szlachetnych i solidnych, a czasem nieco już przetartych, z odzysku - śledzi się ją z zapartym tchem, podziwiając dobór ściegów, zestawienia kolorów, a czasem nawet fastrygę. Jeśli po przeczytaniu informacji z okładki pojawi się w czytelniku zwątpienie, czy można w dwóch pokojach z kuchnią i łazienką zmieścić cały świat ludzkich emocji i podstawowych wariantów losu, to odgoni je od siebie już w pierwszych gorących scenach. Umiejętność budowania napięcia i trzymania czytelnika za twarz oświetlaniem coraz to intymniejszych zakątków duszy Joanna Bartoń posiadła nie gorzej niż Albee, że przywołam choćby znany powszechnie dramat „Kto się boi Virginii Woolf?”. Grze stricte erotycznej, toczącej się podczas jednej nocy gościnnych występów pewnej częściowo niewinnej dziewicy w mieszkaniu Profesora, towarzyszy igranie wspomnieniami, swoista licytacja na drastyczne epizody z życia, nad którymi zwykli się pocić więksi i mniejsi terapeuci, próbujący pomóc istotom mocno zaburzonym.Czy jest możliwa taka szczerość między osobami, które spotkały się kilka godzin wcześniej? To, co prywatne, nie jest już przecież niemal wstydliwe. A coś takiego jak smak nie istnieje. Najpilniej niegdyś strzeżone tajemnice biografii dziś są powszechnie wykorzystywane do budowania więzi, a nawet - co tu kryć - pozycji towarzyskiej w niektórych kręgach.
Ale najbardziej paradoksalny jest język tej opowieści i on - prawdę mówiąc - staje się dla mnie najważniejszym jej bohaterem, źródłem namysłu i... podziwu. On stanowi o wartości, urodzie i brzydocie tej książki. Skłania wszak do postawienia po raz nie wiem już który pytania o to, gdzie i jak rodzą się słowa. Kiedy z ust częściowo niewinnej Jagódki wyskakują niektóre z nich, nie sposób uznać, że - w głowie. Pochodzić muszą gdzieś z trzewi, z bebechów - jak by powiedział Witkacy - rodzić się z lęku, kompleksów i zranień. A w odbiorcy pobudzają skłonność do tego, by rany owe uznać za skalanie, coś w rodzaju współczesnego trądu, by odwrócić się do nich plecami, splunąć przez lewe ramię i dumnie odejść. Własne wyrazy pogardy zatrzymać na końcu języka - w poczuciu wyższości, z potrzeby pielęgnowania subtelności i kultury. Coś jednak powstrzymuje przed taką jednoznaczną postawą.
Jedna i ta sama Lo (zwana przez Profesora Jagódką) zdolna jest do wulgarnej agresji i do niemal podniebnych pieni. Zaraża dżumą i cholerą, a potem czule pielęgnuje. Posługuje się swoistą techniką kontrapunktu, łącząc myśli i emocje sprzeczne - w tej samej zmyślnej frazie czy zdaniu. Można by rzec, że opisuje rzeczywistość wyłącznie oksymoronami, bo jej stosunek do świata jest również oksymoroniczny, pełen sprzeczności. Boi się wzniosłości, tak jak boi się miłości, która „jest dla niej kryzysem” odbierającym rozum, całe życie pragnąc „mądrego, dużego taty”. Bywa rozwiązła w słowach, jej wulgaryzmy i żarty natrętnie oscylują wokół sfery płci, a lęk przed życiem powstrzymuje przed dojrzałym seksem i pełnym związkiem. Czy staje się przez to prawdziwie niewinna, mniej pruderyjna, mniej zakłamana, jak zdaje się sama sądzić? Obawiam się, że wątpię. Wygłasza żarliwą filipikę przeciw aborcji, a niefrasobliwością stylu bycia upoważnia do składania wszelkich erotycznych propozycji. Nie jestże przypadkiem obrazem niektórych przejawów współczesnej kobiecości, nieustannie celebrującej przewrotną mszę ku czci powabnego ciała, a od mężczyzn obłudnie żądającej powściągliwości? Obawiam się, że tak.
I jeśli język jest jedynym bytem danym pisarzowi, jak zdaje się sądzić nie tylko Joanna Bartoń (patrz wywiad), to warto się nad jeszcze jedną kwestią zadumać. Na ile literatura może stać się laboratorium, w którym - inaczej niż w życiu publicznym! - to, co intuicyjne, nie musi podlegać jakimkolwiek ograniczeniom. Bo przecież jeśli wypowiada wszystko, co osadzi w nim kultura, co pomyśli głowa i czym nasycą go splątane emocje, to jakkolwiek by to było przykre, staje się protokolarnym zapisem naszego ludzkiego istnienia. Żywioł intelektu współistnieje w nim z żywiołem instynktu, a słowa Księgi sąsiadują z bełkotem zamtuza. Może spinać w błyskotliwym frazeologizmie bieguny bytu, przywracając mu utraconą jedność. Tylko czy nas, patrzących w to powiększające zwierciadło, stać na to, by za Piłatem zakrzyknąć „ecce homo”. Niektórych zapewne tak.
Ale czy musimy też powtarzać jego symboliczny gest?
Janina Koźbiel JanKa
|
|