W cieniu i w blasku
Czy samemu trzeba wejść w smugę cienia, by docenić kunszt starych mistrzów, przejąć się ich sposobami myślenia, ich ideałami? Chcieć rozumieć, a nie tylko z nimi na oślep polemizować? Chcieć pomilczeć w tym samym rytmie, zostawiając miejsce na własną myśl niespieszną - z argumentami i przeciw, i za. Pewnie trzeba jakiejś dojrzałości, by docenić znój i trud, które takiemu obcowaniu ze starcami towarzyszą; tak twierdzi choćby ojciec unaukowionego rozumienia Wilhelm Dilthey. Czy więc jest to jeszcze do wyobrażenia pośród znacznie prostszych przyjemności, absolutyzowanych przez współczesny świat? To zastanawiające, ale Wojciech Szlęzak konstruuje swoją powieść tak, jakby nie istniał dla niego dylemat, nad którym dumali hermeneuci. W "Cień jabłoni" wchodzi się łagodnie i przemyka po kolejnych stronach, czując przez cały czas delikatne napięcie, czysto intelektualne zaciekawienie, czy może zdarzyć się powtórka z "Traktatu o łuskaniu fasoli" lub jego wariacja. Żadnych modnych bebechów. Ale i żadnego trudu, żadnego mozołu, rzecz jasna - ze strony czytelnika. Jakby cały wysiłek brał na siebie główny bohater Grzegorz Adamczyk, przyglądający się własnemu burzliwemu życiu. Jakby lwią część tego mozołu przejął słuchający go chłopak, szukający dopiero swego miejsca w świecie, przymierzający się do różnych ról i nakładający na wyznania Starego znieczulający filtr. Bo u Szlęzaka słuchacz jest z krwi i kości, inaczej niż u Myśliwskiego. To on składa raport ze spotkania z mistrzem.
A zaczyna się trochę jak w "Kubusiu Fataliście". Jak się spotkali? Przypadkiem.
A może jednak to spotkanie wyznaczył im los?
Miejscowość Górna (mówi o niej dokładniej autor, patrz: wywiad) ma tę cechę szczególną, że jest rodzinną wsią Młodego, do której ów przyjeżdża z dużego miasta, zniesmaczony dotychczasowym sposobem życia. Starego przygnał tu jakiś silniejszy wewnętrzny przymus, może nawet chęć brutalnego przerwania nitki własnego istnienia. Mówi przecież o szukaniu w gorączce miejsca, by wyzwolić w sobie potrzebne do tego gniew i złość, przełamać lęk przed radykalnym rozwiązaniem. Czy jednak - jak mówi motto - nie wraca się już nigdy w to samo miejsce, tak naprawdę tego miejsca już nie ma? Więc i samobójstwa być nie może, pozostaje tylko próba pamięci i rozliczenie z samym sobą?
W tym spotkaniu duch kobiecości intensyfikuje opisy, współtworzy klimat wielu scen, ale mamy do czynienia z twardą męską opowieścią, nie powiem hemingwayowską, ale bliską tego klimatu - odzierającą ze złudzeń.
Bycie w Górnej Adamczyka i sama decyzja zamieszkania w tej miejscowości pozostają w zdecydowanym kontraście do krzepiących historii, tworzących poczytny nurt w literaturze kobiecej. Uległ nagłemu impulsowi, bodźcowi z głębi podświadomości, zobaczył drogowskaz i skręcił; opowiadając o tym, już racjonalizuje, jakby tylko mówił, że chciał wrócić do kwestii nieuporządkowanych, zrozumieć, dlaczego nie udał mu się związek z kobietą. Ale nie tylko TO Stary mówi przecież, cały czas opowiada tak, jak żył - nerwowo, wyrywając z pamięci malownicze strzępy, miotając się między sympatią a jawną niechęcią do słuchającego chłopaka. Jednego dnia przypomina dobrodusznego dziadunia, innym razem złośliwego gnoma, plującego jadem, próbującego zakrzyczeć ból. Nie sposób nie pomyśleć, że taki właśnie był w życiu. Dlatego je przegrał?
Młody - próbując wyciągnąć dla siebie wnioski - musi oceniać samego Adamczyka. Musi dostrzegać jego ambicję, dzięki której wdrapał się na szczyt drabiny rekinów biznesu. Musi rozmyślać nad różnicą między dumą i poczuciem własnej wartości a próżnością i pychą, które zaburzały związek z Anną, najważniejszą jego kobietą. Musi skonfrontować mądre słowa o przyjaźni z niezręcznościami popełnianymi wobec Jędrka i Franka, uświadomionymi i wyznanymi gafami. Musi przerazić się opowieścią o strzelaniu i złym pamiętaniu, czyli wypieraniu przez lata ciemnej strony "ja" po to, by wmówić ją bądź wkleić - zaocznie lub w rozmowie - w portret mimowolnego świadka, obciążyć własną winą niewinnego człowieka.
Ale w Młodym muszą rezonować także pytania postawione Staremu przez kumpla z młodości spotkanego po latach: "Czego się boisz? Śmierci? A może życia właśnie?". I jego okrutne podsumowanie: "Człowiek nie został stworzony po to, aby był szczęśliwy". Żaden człowiek?
Zadziwiające, ale - przy tym wszystkim, co wspomniane wyżej - powieść Szlęzaka nie jest jednak utworem posępnym i przykrym w odbiorze; nie epatuje opisami ludzkiej makabry. Nerwowość narracji Adamczyka autor równoważy kontemplacyjnymi opisami wspólnych wysiłków natury i człowieka. Pokazuje zagrożenia, które najmocniej widać na prowincji, pokazuje degradujące się pamiątki historii, jałowość rozmów, przeciekające przez palce życie. A kontrapunktem są opisy pszczół, mozolących się, by trwał rój. W efekcie powieść jest wymownie zrównoważona, nie ma w sobie nic z szerzącej się schadenfreude, złej radości z upadku wartości, na których opierał się niegdyś świat. Cień, który rzuca rajski mit o człowieku, tak jak każdy cień skraca się wyraźnie w pełnym słońcu. A może też stać się cieniem przyjaznym, jeśli podarowany zostaje przez - trwającego uparcie obok - drugiego realnego człowieka. Czy nie dlatego przegrał Adamczyk, że zapomniał o wartości takiej relacji, że zabrakło mu zręczności i rozsądku, by ją pielęgnować?
Symboliczna iskierka nadziei pojawia się nie przypadkiem w ostatnich zdaniach, które rodzą się w głowie Młodego po wysłuchaniu Adamczyka: Granat nocy musiał już czaić się w pobliżu. Postanowiłem, że tym razem bezwzględnie muszę wyłapać ten moment, kiedy zacznie oplatać rzeczywistość swoimi mackami. Kiedyś w końcu musi się udać.
Jasne. Przecież każdy granat nocy ma swój kres. A po nim jest poranek.
Janina Koźbiel JanKa
|