|
Ewa Bartkowska
JA, JUDASZKA
Zmieniam się, więc jestem
rozmawia Janina Koźbiel
JK: Żeby napisać taką książkę, jaką Pani napisała, trzeba mieć albo ogromną wyobraźnię, albo nadzwyczajną biegłość w posługiwaniu się dorobkiem literatury kobiecej, albo bogate przeżycia. Który z tych czynników miał największy wpływ na kształt powieści?
EB: Pewnie wszystkie - w różnych proporcjach. Ważne były zdarzenia, które miały miejsce w moim życiu, ważne - rzeczy, które nigdy się nie zdarzyły, ale mogły się zdarzyć, gdyby coś potoczyło się tak, a nie inaczej. Ja sobie wiele wyobraziłam, dopowiedziałam. Najmniej chyba wykorzystałam literaturę kobiecą, którą dość słabo znam. Ale też nie dam głowy, że pewnych motywów czy obrazów podświadomie nie wykorzystuję; przecież jest tak, że nie zawsze można powiedzieć, ile w nas jest oryginalności, a ile tego, co wzięliśmy z zewnątrz - bezwiednie. Wyrażenia, obrazy, emocje zostają w nas, i trzeba sporego wysiłku, byśmy mogli je oddzielić od siebie, jacy jesteśmy naprawdę. Ale od pewnego czasu bardzo mi na tym zależy, o czym - mam nadzieję - również porozmawiamy.
Czy to znaczy, że tzw. literatury kobiecej Pani w ogóle nie czytuje?
Mam problem z tym sformułowaniem. Przyjmuję określenie rynkowe, które kojarzy mi się z pewnymi nazwiskami, np. Grocholi czy Szwai.
A czytała Pani jakieś książki tych autorek?
Tak. Tyle że na przykład z książek Grocholi podobała mi się najbardziej ta, która najmniej do tego szyldu pasuje - „Przegryźć dżdżownicę”. To taka nowelka - bolesna, wyszarpana, nieprzyjemna; wcale nie taka łatwa, lekka i przyjemna, a te właśnie cechy z kobiecą literaturą utożsamiam.
Jak książki Małgorzaty Kalicińskiej, ostatnie - z tej półki - bestsellery?
Przeczytałam je, owszem, ale nie jest to kategoria, którą ja najbardziej lubię czy cenię.
A nie było żal Pani czasu, skoro Pani ich nie ceni?
Oszczędzam ten czas, bo prawie nie oglądam telewizji, mało korzystam z internetu; nie szukam tam informacji, sprawdzam tylko prognozę pogody i czasem wchodzę do poczty. Nie ma mnie na fejsbuku, tej agorze współczesnej, na której wielu gromadzi się, żeby podziwiać i równie wielu chce być podziwianymi. Nawet w tak zwanym realu mało spotykam się ze znajomymi, bo mam też ich mało, co jest moim świadomym wyborem. Oglądanie filmu potrafię przerwać czasem po 10-15 minutach. Natomiast książka jest dla mnie czymś innym - zawsze doprowadzam lekturę do końca, bez względu na to, jak się denerwuję czy frustruję. Potem często mówię „zmarnowałam dzień”, ale uważam, że doświadczenie i uświadomienie sobie, czego nie robić, warte jest takiej ceny.
Jakie było założenie przy pisaniu „Judaszki...”, poza tym, że nie miała to być książka lekka, łatwa i przyjemna, jak mniemam?
Pisząc, nie zakładałam, jaka ta książka ma być, nie miałam żadnych wyobrażeń na temat jej formy ani przebiegu akcji. Ona się pisała sama. Później były prace redaktorskie, rodzaj szlifu, który stworzył pewne ramy.
Ile Pani pracowała, począwszy od pierwszego zdania?
To była dobra ciąża - dziewięć miesięcy, ale dziewięć miesięcy pisania i tylko pisania. Codziennie od siódmej rano. Komputer wyłączałam, kiedy była dwudziesta druga, trzecia. Niezależnie od tego, czy to był zwykły dzień czy święto. Kładłam się spać, wstawałam i nie miałam nic innego w głowie poza pisaniem.
Skąd decyzja, żeby pisać? Kiedy jest się już dojrzałym człowiekiem, trudno wypaść z wybranego toru.
Kawałek życia już przeżyłam, faktycznie, nie ukrywam, że mam 44 lata. Bardzo lubię i zawsze lubiłam dokonywać zwrotów, z prostej drogi często skręcam, czasem dość nieoczekiwanie. A pisanie zawsze było najważniejszym marzeniem, które pielęgnowałam w sobie od dzieciństwa. Tak naprawdę nie chciałam zajmować się niczym innym. Od dziecka coś tam skrobałam, pisałam piękne wypracowania, w liceum wygywałam szkolne konkursy, opublikowałam jedno opowiadanie w „Na przełaj”. Ale nawet tytułu nie pamiętam, nie pamiętam, o czym było, pamiętam tylko, że wydarzyło się to pomiędzy rokiem '86 a '88; pewnie trzeba by pójść do jakiejś czytelni, przejrzeć parę zszywek. Napisałam je ze szkolnym kolegą Karolem Nowakowskim, który został później jeleniogórskim dziennikarzem, a jeszcze później w Krakowie dyrektorem teatru. Życie płynęło i to moje pisanie skurczyło się do takich momentów, kiedy musiałam coś z siebie wyrzucić, bo mnie za bardzo gniotło. Ale lądowało to zwykle w jakiejś szufladzie, na samym dnie. Były rzeczy ważniejsze: zarabianie, robienie kariery, rodzenie i pielęgnowanie dzieci, wyjazdy na urlopy, małżeństwo - taka zwykła schematyczna ścieżka. I w pewnym momencie kilka lat temu - miałam firmę własną, przyszła słaba koniuktura - musiałam podjąć decyzję, czy jest sens ciągnąć to dalej, czy tej firmy nie zamknąć, nie zająć się czymś całkiem innym. Zastanawiałam się z tydzień lub dwa. I to pragnienie z dzieciństwa do mnie wtedy wróciło: „zrób to, bo jeśli nie zrobisz tego teraz, to może nigdy, zrób to dla siebie samej. Coś skończyłaś, czegoś jeszcze nie zaczęłaś. Otacza cię taka fajna pustka, którą można wypełnić”.
I okazało się to literacką ciążą?
I wydawało się, że po napisaniu tej książki będę mogła wrócić do tego, co było. Ale nie. Bo napisanie jej mnie kompletnie zmieniło, wybiło mnie z toru życiowego, którym podążałam. Już nie byłam tą samą osobą. Już nie mogłam wrócić do tego, co było.
- To znaczy, że nałożyła Pani na siebie Alicję?
Pisząc tę książkę, czułam, jak ja sama się zmieniam. I faktycznie, ten moment, kiedy Alicja czuje całą sobą, jak pisze książkę, i czuje wyraźnie, że to ją zmienia, wzięłam z siebie, z moich przeżyć i doświadczeń autorki. A teraz, jak się odwracam i patrzę na siebie sprzed lat, to jestem faktycznie kimś innym, ale jednocześnie jestem sobą wreszcie. Opadły ze mnie wszystkie dotychczasowe maski, przebrania. Książka uwolniła mnie.
Od jakiegoś typu emocji?
Emocji też, ale i jakiegoś obrazu, w który dałam samą siebie wtłoczyć, jakichś ról, schematów. Że dojrzała kobieta tak a nie inaczej postępuje. Bo tak wypada, tak trzeba, bo tak powinna. Musiałam odnieść się serio do swojej sytuacji rodzinnej. Pisanie mnie na tyle zmieniło, że zatrzymałam się w swoim realnym czasie Ewy Bartkowskiej i powiedziałam: „dalej tak nie będzie, tak nie musi być”.
Tych zakrętów w swoim życiu trochę Pani i bez książki miała: wyjazd do Niemiec, powrót, trzy małżeństwa, rozwody, dwie córki... Może najważniejsze pytanie: dlaczego Pani z Niemiec do Polski wróciła? Źle się tam Pani żyło?
Dobrze mi się tam żyło do pewnego momentu, ale tęskniłam za przeszłością, za rodzicami, co mnie samą zaskoczyło. Ale i za miejscami - za tą wsią, w której się wychowałam, za Karpnikami pod Jelenią Górą, gdzie się czułam jak nigdy potem bezpieczna. Moje emocje i moje myśli wracały do czasów dzieciństwa - zrozumiałam, że miałam odpowiednich rodziców, odpowiednich dziadków i urodziłam sie w odpowiednim miejscu, które moją wrażliwość ukształtowało. Dziwna jest - powiem Pani - ta tęsknota za przeszłością, która już nigdy przecież nie wróci, a jest nie do zaspokojenia. Pogłębiała ją sytuacja po rozwodzie w Niemczech, kiedy uświadomiłam sobie, że moje własne środowisko tam nie jest silne, a więź z nimi nie jest trwała.
Wróćmy do powinowactw z Alicją... Co w tej fikcyjnej przecież postaci jest z Pani?
Wiele w tej książce jest ze mnie, ale to nie jest tak, że to jest moje życie. Nie chciałabym na pewno wskazywać, co się wydarzyło, a co nie. Są pewne fakty z mojego życia, owszem. Czytelnik może sobie wybrać, które mi przypisuje. Niech myśli sobie, co chce, nie ograniczam jego prawa do posługiwania się własną wiedzą o psychologii, własnym doświadczeniem. Jestem przeciwko tej współczesnej tendencji dopisywania do wszystkiego biografii i dowartościowywania fikcji tym, że ma swoje odniesienia realne, jest „oparta na autentycznych faktach”, jak się często pisuje. To, że ludzie zadają zbyt często pytania, jak naprawdę było, ma swoje negatywne konsekwencje.Utrupia wyobraźnię i każe wypierać ze świadomości, że czasem coś jest dwuznaczne albo tak skomplikowane, że nie da się odpowiedzieć jednoznacznie na to pytanie. W życiu zresztą też.
Nabokow w „Wykladach o literaturze” mówił, że trzeba zburzyć historię swego życia, rozwalić na cegiełki, i dopiero z nich zbudować dzieło? Zna to Pani?
Z Nabokowa „Lolitę” uwielbiam najbardziej!
To nawet widać. Wiktor boi się swego podobieństwa do bohatera tej powieści. „Nie jestem Humpert Humpert” - pisze w pewnej chwili. A skoro już snujemy analogie... Pani zna „Love story”?
No właśnie nie. To znaczy teraz znam, pobiegłam do bibioteki i przeczytałam, kiedy Państwo podsunęliście mi to skojarzenie. Niby tak, skojarzenie uprawnione, ale w istocie rzeczy moja powieść nie ma zbyt wiele wspólnego z „Love story”. Owszem, część fabuły powtarza ten sam schemat, ale w zasadzie przecież było już wszystko. Bo tak naprawdę i życie jest schematyczne; ludzie rodzą się, żyją, umierają - wszyscy mamy podobne życia, nawet zasób chorób jest ograniczony.
Ale - jak mówi Myśliwski - historyjek można wymyślić wiele, tyle że nie one są ważne, tylko to, co jest pod nimi...
No właśnie, ja w książkach szukam tego, co jest pod fabułą i pod słowami.
To spróbujmy wejść pod fabularny schemat, nie zdradzając czytelnikowi zbyt wiele. Alicja - jak Pani - jest buntowniczką, osobą, która jako nastolatka nie godzi się z rolami. Ma przekonanie, że świat jest jakiś taki dziwaczny i należy się wobec niego dystansować - widać to w szkole, w zachowaniu wobec konwencji i w relacjach z rówieśnikami. Nie można o niej powiedzieć, że przywykła do życia w koleinie?
Na początku - tak, ma świadomość własnej - odrębnej - tożsamości. Ale potem, kiedy zabrakło Wiktora, ona tę swoją pewność straciła. Zagubiła się, straciła swoją pozę wszystkowiedzącej kontestatorki, którą tak Wiktora zainteresowała. On ją utwierdził w przekonaniu, że dobrze robi, podkreślając własną inność, że tak trzeba postępować, stanowił wsparcie, utwierdził ją w jej wizji świata. Ale kiedy odszedł, wszystko runęło, a silne przeżycia emocjonalne kompletnie ją załamały. Myślę, że stało się tak dlatego, że od dzieciństwa silnie przeżywała ten dylemat: z jednej strony wiedziała, że warto być inną, warto być sobą, a z drugiej czuła nacisk szkoły, bliskich, znajomych, rodziców, środowiska, w którym się wychowała. I trochę bała się tej swojej inności. W momencie wahania i niepewności pojawia się on - piękny, mądry, fascynujący. I taki właśnie ją wspiera. I umacnia w niej to, o czym marzyła, a jednocześnie czego się trochę bała.
Ona wydaje się pewna siebie, drażniąca wręcz - jako przemąrzała.
To jest przecież poza, potrzebna jej w kontaktach ze światem. Ma pomóc przezwyciężyć lęk przed samą sobą, który ma w środku. Ona jest niby obojętna na zranienie, ale jest wiele rzeczy, które ją z tej obojętności wybijają. A kiedy pojawia się Wiktor, ona staje się silniejsza, bardziej spójna. Wiktor mówi: „To ty masz rację, nie zmieniaj się, nie poddawaj”. Ale ona staje się silna nie sama z siebie, tylko dzięki niemu. Widzi też przecież, że i on podlega schematom, ma swoje utarte koleiny.
Na przykład tak, a nie inaczej myśli o kobietach, tak, a nie inaczej je klasyfikuje, co może bulwersować współczesne czytelniczki Pani. Dzięki jego zapiskom mamy dostęp do jego zmagań - ze sobą i tymi właśnie koleinami. Proces zapisywania jest niezbędny, aby zrozumieć siebie?
Oczywiście, to też jest moje doświadczenie. Na co dzień, kiedy funkcjonujemy od do, nie mamy czasu, żeby zastanawiać się nad sobą. Myślimy o tym, co mamy zrobić i koncentrujemy się na tym, co robimy. Ale kiedy siadamy i chcemy coś napisać, to musimy sięgnąć pod to wszystko, w czym tkwimy, z tymi wszystkimi śniadaniami, urodzinami, sprzątaniem, pracą zawodową, wywiadówkami dzieci; musimy sięgnąć gdzieś głębiej i wtedy trzeba się zastanowić, jakie to jest naprawdę...
To jest pytanie, czy trzeba starać się opisać, jakie TO jest naprawdę, czy napisać tak, żeby się czytelnikowi podobało?
Nie miałam i nie mam żadnych strategii, Pani Janino. Zastanawiam się, jakie jest to, co opisuję, wyciągam z siebie i diagnozuję, a potem szukam słów, aby wyrazić to tak, aby było jak najbliższe tego, co czuję. Czy to się czytelnikowi będzie podobało, czy nie, to mnie w ogóle nie zajmuje. Niech on to oceni. Czy znajdzie w tym siebie, coś dla siebie, czy nie, czy to się okaże bliskie jakimś doświadczeniom, przez które sam przeszedł, albo go wzbogaci o jakieś widzenie rzeczy, którego dotąd nie uwzględnił?
Czyli tę książkę Pani pisała przede wszystkim dla siebie? Czytelnik może się czuć obrażony.
Mam nadzieję, że nie, że czytelnik się zastanowi, spoglądając na to z innej strony; oto kobieta coś wyjęła z siebie i ofiarowała, zechciała się z nim czymś podzielić. Nie jest tak, że czytelnik nie jest ważny, jest ważny; mówię tylko: „weź to takim, jakie jest, ja się chcę z Tobą podzielić”.
Doświadczeniem Alicji jest bycie z drugą osobą jako mityczną połówką pomarańczy, od której - jak się jej wydaje - nic jej nie dzieli. Żyje z Wiktorem w pewnym momencie w takiej symbiozie, o jakiej może marzył Goethe, pisząc „Powinnowactwa z wyboru”. Czy są pokrewnymi duszami? Czym ona go zainteresowała - taka młoda, niedoświadczona dziewczyna? Na bezrybiu i rak ryba?
No nie, tam było wystarcząco dużo ryb. Jego zainteresowanie Alicją było czysto intelektualne, wzięło się z własnego zaskoczenia schematycznością sposobów uczenia. Bo on sobie tych uczniów poukładał, tak jak wcześniej kobiety. I oto nagle spotkał dziewczynkę z liceum, której zainteresowania, słownictwo czy też poziom intelektualny zderzają się z jego wyobrażeniami. Ale i samo to źródło zainteresowania jest dla niego zaskoczeniem, bo on reagował dotąd głównie na obrazki, to widać właśnie w opisie kobiet. Jak każdy mężczyzna zresztą. On fizycznie jej nawet nie zauważył, a potem dostrzegł kogoś niepozornego, ale jednak coś zostało w nim poruszone. Na początku jest zadowolony, że coś się z nim niezwykłego, niepospolitego stało.
Był facetem zblazowanym, a w istocie niezrealizowanym. Typ domu, z którego pochodził, produkuje takich frustratów, niezależnie od tego, czy chcą, czy nie chcą pozostać w jego koleinach. Pięknie wyglądający, a pusty w środku, mający mnóstwo pretensji do świata, a tak naprawdę sam się powinien zmienić. Alicja jest jego szansą?
On tak właśnie to czuje. Dlatego jest zadowolony, że stało się coś, co go zaskoczyło. I wchodzi w to z ochotą, choć toczącym się wypadkom trochę nie dowierza. Poddaje się im, jakby chciał sprawdzić, czy to nie sen, nie jakieś przywidzenie.
Mam wrażenie, że on się czegoś boi. Może przeczuwa to, co ma nastąpić? Czy nie jest tak, że on wszedł w doświadczenie emocjonalne, które go wyeksploatowało? Przez tę intensywność stracił zbyt dużo energii, zużył się zbyt szybko?
Nie jestem zdania, że on zużył swoją energię i dlatego stało się to, co się stało. To w ogóle jest możliwe w losach ludzi, ale nie sądzę, aby tak było w życiu Wiktora. To nawet mi do głowy nie przyszło!
Skąd taka pewność w Pani?
Tu wchodzimy już w tematy metafizyczne, w moje głębokie przekonania. Ja jestem zdania, że każdemu pisany jest jakiś scenariusz - lepszy czy gorszy, dłuższy czy krótszy - i są w tym scenariuszu przeżycia, zdarzenia, przez które trzeba przejść od początku do końca. Wiktor chorobę miał wpisaną w ten swój scenariusz. I miał ją przeżyć. To była lekcja, którą on miał odebrać w życiu. Ale on tego scenariusza nie odegrał do końca. Nie uznał za słuszne tego, co sądzę ja o życiu i jego dołach i wyżynach. Że życie nie jest dane tylko po to, by spać, jeść, chodzić do pracy, tylko po to, byśmy dawali z siebie coś, zmieniali się jako ludzie, stawali się w swoich najgłębszych pokładach kimś coraz lepszym, dążyli do jakiejś doskonałości na naszą miarę. Życie lekkie, łatwe i przyjemnie nie wnosi niczego, tylko dramatyczne, ciężkie przeżycia nas zmieniają. Bo wymagają od nas przyjęcia jakiejś postawy: albo się z tym godzę, przyjmuję to z pokorą i odnajduję się w dramatycznej sytuacji, bo jest częścią danego mi scenariusza życia - lepszą czy gorszą to jest kwestia interpretacji. Starzy ludzie, którzy są u schyłku życia i patrzą wstecz, mówią, że w każdym trudnym momencie uważali, że to jest coś strasznego, ale z perspektywy oceniają to przeważnie jako zaskakujące dobro, które ich spotkało, coś, co było bardzo potrzebne, co ich zmusiło do pójścia inną niż planowali drogą, stworzyło szansę zmiany.
Trudno spoglądać z perspektywy końca życia na siebie, tkwiąc w sytuacji traumatycznej, kiedy bliska osoba cierpi. Nie sądzi Pani?
Bardzo trudno. Bo trudno wyjść emocjonalnie z tej sytuacji, i przeważnie nie umiemy tego zrobić: jesteśmy źli, sfrustrowani, zadajemy pytanie, dlaczego ja, dlaczego mnie to spotkało. A trzeba odciąć się od tych przeżywanych emocji, zadać całkiem inne pytanie, niż na ogół sobie zadajemy: czy może to do czegoś jest potrzebne; poszukać sensu tego traumatycznego zdarzenia.
Nakłada się często na siebie własne i cudze cierpienie. Może i Wiktor nie przeżył swego scenariusza, bo nie mógł patrzeć na cierpienie Alicji?
Granica jest trudna do uchwycenia. Matka, która patrzy na cierpienie dziecka, może chcieć je przerwać, mówiąc: „Ja albo ono”. Trudno powiedzieć, gdzie jest granica, na której miłość macierzyńska zamienia się w mechanizm samoobronny. Kiedy człowiek patrzy na taką matkę z zewnątrz, może powiedzieć, że jej słowa i zachowania są okrutne. Ale kiedy choć raz było się w środku podobnej sytuacji, to się jej emocje rozumie i nie tak łatwo o potępienie.
Co powinien był zrobić Wiktor, aby przeżyć swój scenariusz do końca?
Zdobyć się na przyjęcie na siebie jeszcze większego cierpienia, przyznać, że nie wie do końca, gdzie jest granica jego wytrzymałości; wykazać pewnego rodzaju zaufanie, że może znieść więcej.
Mickiewicz powiedział: „Mocniejszy jestem, cięższą podajcie mi zbroję”. Nie sądzi Pani, że jest w tym pewien rodzaj próżności?
No dobrze, może tak jest. Ale można to nazwać przecież poczuciem własnej wartości. A postawa taka bierze się z pokornego widzenia samego siebie. Nie zakładam po prostu, że siebie tak świetnie znam, że tylko tyle a tyle mogę unieść. Zostawiam znak zapytania.
Co może pomóc człowiekowi w takiej sytuacji? Religie? Terapie?
Jestem zdania, że człowiek wszystko, czego potrzebuje, ma w sobie, jest istotą pełną. Szukanie na zewnątrz może pomagać albo stwarzać pozory, że pomaga. Natomiast jeśli nie dojdziemy do ładu z samymi sobą, to nikt nam nie pomoże. Pytała Pani o religie. Są takim tworem, co do którego ja jestem sceptyczna. Miały może w swojej idei służyć takim celom, natomiast w wielu wypadkach nie służą temu, po co zostały stworzone. Są przede wszystkim narzędziem kontroli. Jeśli musiałabym wybrać którąś, to może buddyzm, ale to właściwie nie jest religia, filozofia raczej. Wierzę w medytację, która pozwala poznać samego siebie.Oddzielić to, czym ja jestem naprawdę, od tego, co zostało we mnie włożone za sprawą mechanizmów społecznych, książek, telewizji, relacji z innymi.Tego jest tyle, że nasz umysł nie potrafi tego oddzielić, musi sobie z tym radzić i tak jest zmanipulowany, że posługuje się skrótami, przyjmuje to, co łatwiejsze.
Ma Pani jakieś doświadczenie z medytacją?
Teraz już nie, ale kilka lat temu robiłam to bardzo intensywnie, dwa razy dziennie. I bardzo mi to pomagało w życiu codziennym, bardzo mnie to zmieniło. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się zdarzyło, że wybuchłam złością; a byłam choleryczką.
Jak Pani szukała swojego sposobu medytacji? Komuś zaufała?
Zrobiłam to domowym sposobem: kupiłam kilka książek, przeczytałam je i porównałam, spróbowałam znaleźć to, co było wspólne i co do mnie najbardziej przemawiało. I zrobiłam to w najprostszy sposób. Siadałam sobie, kiedy już wszyscy spali, była cisza, było ciemno i starałam się nie myśleć. To jest bardzo trudne - uciszyć te głosy w głowie, bo one ciągle podszeptują: to trzeba zrobić, tamto... Ta płyta na okrągło gra. Początkowo próbowałam zajmować je mantrą, ale u mnie to jakoś nie działało albo pomagało tylko na chwilę. I w końcu wykorzystałam pomysł, który podsunęła mi Majka, bo Majka - postać z powieści - jest postacią prawdziwą, postacią, która kiedyś żyła i z którą się naprawdę przyjaźniłam, niemal niezmienioną. I była psychologiem, naprawdę bardzo dobrym. Przedstawiła mi pewną metodę, którą nazywała zamknięciem problemu w opakowaniu. Polegała ona na tym, że jeśli ma się jakiś problem, którego nie można rozwiązać, a który kogoś dręczy, to schodzi się z nim do piwnicy. W tej piwnicy są poustawiane regały, a na nich różne pudełka. Trzeba sobie wyobrazić to wszystko - to schodzenie, to miejsce. I wyobrazić sobie, że ma się ten problem w dłoni, schodzi się, otwiera pudełko, wkłada go do pudełka, zamyka pudełko, wychodzi i zamyka piwnicę. Na klucz. I to w moim wypadku działało. I w tym momencie pomyślałam, że mogę coś podobnego zrobić z tymi głosami. Wyobraziłam sobie takie małe miasteczko włoskie w górach, w którym kiedyś byłam. I że przyjeżdżam tam, kiedy zaczyna się sjesta, a miasteczko jest całkowicie puste, żywego ducha tam nie ma. Na środku jest fontanna, obok wejście do jakiegoś kościoła. To są piękne brązowe drzwi. Jest cicho, słychać tylko cykady, które koncertują. I wyobraziłam sobie, że te wszystkie moje problemy to są małe dzieci, które stoją w sznureczku i trzymają się za rączki. I otwierają się te piękne brązowe drzwi, i wychodzi z nich taka nona, zakonnica, i wprowadza do środka wszystkie rozwrzeszczane maluchy. I zamyka drzwi. I to zadziałało. Za każdym razem działa. Mam pustkę w głowie, mam naprawdę ciszę. Poczucie bycia w takim stanie jest trudne do opisania. Bo jakby się nie miało ciała, które przestaje ciążyć i gdzieś się jest ponad nim, i jest się czymś, czego nie można określić. Jedyne, co jakoś daje się przekazać, to to, że czuje się spokój, że j e s t się spokojem. I jeśli to ćwiczenie wyobraźni powtarza się systematycznie, to ten błogi stan ducha się utrwala.
Alicji nie wyposażyła Pani w to doświadczenie. Kiedy straciła Wiktora, straciła swoją podporę. Pani chciała przez to pokazać niebezpieczeństwo takiego silnego emocjonalnego z kimś związku czy szczęście z tego wynikające?
Nie potrafiłam zdecydować, na której szali leży więcej. Bo z jednej strony tak, to jest szczęście - mieć kogoś takiego, kto jest niemal nami, kto nas bezwzględnie wspiera, z drugiej jednak, kiedy w jakimś momencie tej drugiej osoby brakuje, to jest jak po wybuchu bomby, jesteśmy na zgliszczach. Zostaliśmy wyrwani z tego ideału i lecimy w przepaść. I nie potrafimy się zatrzymać. Musimy wszystko poukładać na nowo, a nie mamy siły. Alicja była nieaktywna w tym dramatycznym momencie swojego życia. Rzuciła się do ucieczki, nie potrafiła z tą sytuacją się pogodzić. Wybrała anonimowe miejsca. A właściwie życie za nią te miejsca wybrało. Płynęła z prądem, jak kłoda. I dobrze, że zdarzyło się coś, co...
Jej świat po katastrofie - a może trochę i przed nią - to stereotyp z kobiecych marzeń. Piękny Wiktor, piękny i bogaty ten drugi mężczyzna...
Tylko podobieństwo Michaela do Wiktora było tym, co ją przy nurcie życia zatrzymało. Wszyscy inni byli przezroczyści, ona ich nie dostrzegała.
Spotkanie Michaela to był dar od losu? Dlaczego? Bo ona - w przeciwieństwie do Wiktora - była niewinna?
Tak, bo ona nie popełniła błędu. Ale bardziej chodziło mi o to, że ona w momencie, kiedy traumatyczne przeżycie było poza nią, miała najgłębsze przekonanie, że nic dobrego się nie zdarzy w jej życiu, przepełniona była niewiarą w sens jakiegokolwiek działania. Nie warto nic robić, niech to życie się toczy - od tego zakrętu do następnego. Wszystko jedno, jak to życie przejdzie, byle tylko doszło do końca. „Bo ja wiem, myślała, że nic dobrego już się nie zdarzy, bo tamto było naj”. Ale ponieważ złożyła Wiktorowi obietnicę, żyła, a raczej wegetowała. I tu jest taka przewrotność losu: Ten, Który na górze układa dla nas karty, tylko pokiwał głową i powiedział: „Niech ci się nie wydaje, że Ty wszystko wiesz, ja cię jeszcze zaskoczę. I pokażę ci, że Ty wcale nie jesteś taka mądra”. I nie zakładajmy nigdy, my, ludzie, że w ogóle cokolwiek wiemy.
Wiemy na pewno?
Wiemy c o k o l w i e k.
To mówi Pani jak Sokrates. Dziękuję.
|
|
JA, JUDASZKA | wywiady | JanKa |
|
|