|
Ewa Bartkowska
JA, JUDASZKA
Skoczyć w miłość
„Ostatnie rozdanie” Myśliwskiego jest powieścią o lęku przed miłością. To ten lęk powoduje, że mężczyzna ucieka przed kobietą, a ona go ściga swoimi listami, swoimi słowami, uczuciami - bezustannie i bezskutecznie. Morze słów zalewa czytelnika. Żadne z nich - choć w sumie niosą wiele prawd cząstkowych o szyciu, szewstwie i życiu, jakie jest - nie przybliża do prawdy o ideale, nie służy też porozumieniu ze światem. Brak zakończenia nie jest trickiem czysto technicznym. Wyraża egzystencjalne niespełnienie.
„Ja, judaszka” pod wieloma względami jest odwrotnością powieści Myśliwskiego; tu bohaterowie mają odwagę skoczyć w miłość, a ten skok okazuje się jak skok w przepaść bez dna. Ale są i podobieństwa. I u Bartkowskiej swoją pewność uczuć pierwsza ma odwagę wyrazić kobieta, a mężczyzna dość długo się przed tym broni. Znajduje tysiąc i jeden powód, by nie przyznać, nawet przed sobą, że kocha. Wiele argumentów wynika z racjonalnego i pragmatycznego podejścia do życia. Jest nauczycielem i wychowawcą dziewczyny w prowincjonalnym mieście, trzydzieści lat od niej starszym. Nie czuł się nigdy kochany - i jako dziecko egocentrycznych rodziców, i jako mąż interesownej żony, z którą się rozstał. Żyje w świecie matematycznej abstrakcji, a jego sfera emocjonalna pozostaje w uśpieniu. Zawiódł się na kobietach, i ma o nich jak najgorszą opinię. Nagle po przeżytym rozczarowaniu i skazaniu na życie na prowincji, którą trochę pogardza, poczuł w sobie dziwny rozdźwięk, zmianę, której się nie spodziewał. Musi ten szok oswoić.
Bartkowskiej udało się wiarygodnie przedstawić narodziny zainteresowania dojrzałego, nieco zblazowanego faceta z wielkiego świata istotą, która - na dobrą sprawę - nie powinna w ogóle zwrócić jego uwagi. Wbrew stereotypowi męskiej pogoni za młodym ciałem Wiktor przede wszystkim ze zdumieniem odkrywa swoją fascynację intelektem i duszą, potem obserwuje siebie jak laboratoryjny preparat; jak dostrzega rosnące piersi, karnację skóry, piegi, włosy, dłonie, stopy. Musi toczyć walkę z podnieceniem, z rodzącą się namiętnością. Nie wiemy, jak powstają jego zapiski, czy robi notatki z perspektywy czasu, czy też na bieżąco, próbując dojść do ładu ze sobą - obcujemy w powieści z męskim i kobiecym punktem widzenia od pierwszych stron, jesteśmy zręcznie wciągani w grę Męskiego z Żeńskim, jakby to było zmaganie decydujące o sprawach świata.
Bo - Drodzy Państwo - absolutnie nie jest to ten rodzaj gry, który kończy się paroma kaskaderskimi numerami w łóżku. To gra o prawdziwy sens życia, o jego autentyzm, a miłość tych dwojga jest miłością odwracającą wszystkie możliwe porządki, by nie powiedzieć - kosmiczną. Alicja od początku przeczuwa to intuicją dziecka, Wiktor stopniowo, i nie bez oporów, do tej świadomości dorasta.
W dodatku Ewa Bartkowska - znów inaczej niż Myśliwski - wyznacza sobie zadanie karkołomne: próbuje opisać miłość i życie spełnione - w przekonaniu tkwiącego w jego wirze człowieka. I ciekawe, że żadnej z chwil między kochankami nie zamienia w przesłodzone kwilenie, w kicz. Ich niecierpliwe czekanie na moment, kiedy będą mogli być wreszcie ze sobą w pełni, wydaje się wprawdzie aż niedzisiejsze i niewiarygodne, ale uzasadnia je w jakiejś mierze nietuzinkowość i nietypowość bohaterów, stałe przekraczanie granicy trywialnej powszedniości, której Alicja i Wiktor szczerze nie znoszą. Ta miłość jednak to nie tylko wzniosłe obcowanie dusz, powieść jest przesycona wieloma zmysłowymi opisami. I wszystkim tym opisom cielesnego obcowania towarzyszy, owszem, rozkosz i radość, ale też rodzaj napięcia między pragnieniem a świadomością, że pełne nasycenie to z jednej strony wymarzone przeniknięcie do najbardziej tajemniczych sfer tego drugiego człowieka, ale też czająca się na horyzoncie stagnacja, martwota, śmierć. Temperaturę doznań podwyższa świadomość nietrwałości szczęścia, ukryte gdzieś w zakamarkach serc lub mózgów przeczucie tragedii, zapowiedzianej subtelnie w pierwszych akapitach powieści. Bo nad całością zawisły doświadczenie, rozpacz i groza, a dopiero z nich rodzi się mądrość osoby, która ów dramat przeżyła.
Choć wydaje się, że Alicja i Wiktor osiągają coś, co przeciętnym śmiertelnikom jest niedostępne, więc mogłoby wywołać zawiść w niejednym czytelniku, wypiera on te złe emocje, kiedy w drugiej części poznaję pełnię dramatu. Pojawiać się wtedy może pytanie o cenę intensywności życia. Czym warto, a czym - po ziemsku rozumując - nie warto za tę intensywność zapłacić?
Jak widać, „Ja, judaszka” nie jest banalną kobiecą opowieścią, która pod wartkimi zdarzeniami nie skrywa nic. I wyraźnie mówi o tym już sam jej tytuł. Zdrada, którą przywołuje, odnosi się do jej sensów najgłębszych i najbardziej wieloznacznych. Bartkowska pyta o stałość i prawo do zmienności człowieka. Czy rodząc się w jakimś miejscu i w jakimś czasie, jest zobowiązany do wierności klimatowi tego miejsca i barwom tego czasu? Czy w dążeniu do szczęścia wolno mu odrzucić więź z tymi, którzy myślą o tym szczęściu inaczej? Czy przeżywszy raz piękne chwile, powinien pielęgnować pamięć o nich, a podarowane mu godziny i minuty późniejsze spędzać, ograniczając się do roli oddanego kustosza? Jak daleko sięga ludzka wola, czy są granice, których nie powinna przekroczyć?
Ewa Bartkowska nie odpowiada w żadnym miejscu wprost na te pytania, pozwala je jednak zadawać niektórym swoim postaciom (patrz wywiady). Snuje fascynującą opowieść, pełną napięcia, które bohaterce-narratorce funduje nietuzinkowe życie. Jego początek i praprzyczynę stanowi potrzeba autentyzmu, pogarda dla przeciętności, kompromisów i szarzyzny, które zapewniają niejednemu wegetację, ale tłumią wszelkie ryzyko. Ostatecznie autorka wyraźnie, choć nienachalnie, podpowiada, że to właśnie owo ryzyko nadaje życiu jej bohaterów prawdziwy smak.
Janina Koźbiel JanKa
|
|
JA, JUDASZKA | recenzje | JanKa |
|
|