JanKa. Wydawnictwo i...
WYDAWNICTWO REDAKTORNIA PORADNIA DTP SPRZEDAŻ KONTAKT
 
 
 
KSIĄŻKI
AUTORZY
WYWIADY
RECENZJE
GALERIA
LINKI
RECENZJEWYWIADFRAGMENTZAMÓW

Tomasz Białkowski

TEORIA RUCHÓW VORBLA


Zmyślenia prawdziwe
rozmawia Janina Koźbiel

JK: Zna Pan „Cząstki elementarne” Houellebecqa? Kiedy czytałam najnowszą Pańską powieść, miałam nieodpartą potrzebę porównywania jej z dziełem Francuza. Czy było to skojarzenie zasadne? Jaki jest Pański odbiór Houellebecqa?
TB: Jak nie czytać Houellebecqa? To obecnie chyba najgłośniejszy pisarz francuskojęzyczny. Mówi on o zastąpieniu tragicznego poczucia śmierci ogólniejszym poczuciem starzenia. Albo taka myśl: kiedyś cierpienie dodawało człowiekowi godności, teraz robi to telewizja. Houellebecq opisuje rozpad i w tym jest mi bliski. Podobnie jak w kwestii atomizacji jednostki. W „Cząstkach elementarnych” znajduje się doskonały opis czegoś, co autor nazwał „społeczeństwem erotyczno-reklamowym”. Tyle pokrewieństw. Reszta, łącznie z językiem, jest inna. Wynika to chociażby z różnic kulturowych. Francuski pisarz atakuje głównie syte „pokolenie 68”, ja rozdzielam razy po równo. Dostaje się zarówno pokoleniu urodzonemu tuż po wojnie, jak i ludziom młodym. Houellebecq to skandalista, na kontrowersjach buduje swoją pozycję w literaturze. Ja natomiast cenię prywatność. Unikam mediów. Stosując miary literackie, mogę powiedzieć, że bliżej mi do filozofii życia popularnego ostatnio Cormaca McCarthy'ego, który z dala od medialnego szumu, w ciszy tworzy znakomite powieści.
Główny bohater „Teorii...” jest profesorem fizyki; to ktoś, o kim myślimy, że odkrywa prawa rządzące życiem, światem. Jego los przedstawia Pan jednak jako pełen absurdu. A może prawo, które nim rządzi, po prostu przekracza to, co mieści się w granicach fizyki?
O tym, że świat jest pijany, warto pisać z pozycji osoby trzeźwej. Któż może być bardziej racjonalnie myślący niż pięćdziesięcioletni profesor fizyki na renomowanym uniwersytecie, ojciec rodziny, autorytet? Ale czy na pewno? Kiedy przyjrzymy się bohaterowi dokładniej, pojawiają się wątpliwości. Ten człowiek nie jest w stanie wyjść z domu, jeżeli nie wykona komicznego rytuału nakładania we właściwej kolejności obuwia. Niewiele jest w nim z dociekliwego naukowca, właściwie to drobnomieszczanin. Człowiek kiczowaty, w którym więcej jest pragmatyzmu niż przywiązania do idei. Przemieszcza się po Warszawie taksówką, w kieszeni ma telefon komórkowy, który wygrywa Vivaldiego. Zdradza żonę z jej przyjaciółką. Inna sprawa, że małżonka nie pozostaje mu dłużna? Vorbl, pomimo wielkomiejskiego życia, mentalnie jest zakorzeniony w takim specyficznym wstecznym prowincjonalizmie. Przy tym to hipochondryk. Sekret jego teorii polega na? braku teorii. Na rozmemłaniu. To produkt zakłamania i biedy. Półsierota, ktoś, kto chłopskim sprytem, niezłą pamięcią, urodą i tupetem zdobył miejsce wśród elity naukowej. Dostał się na salę wykładową bocznymi drzwiami. Dlaczego nikt go nie przejrzał? To taki Dyzma naszych czasów.
Teraz jest Pan wobec swego bohatera bardziej okrutny niż w powieści. A ja mu jednak współczuję....
Ma Pani rację. Może jestem nazbyt surowy w ocenie tej postaci? Ale nic na to nie poradzę. Czasami, kiedy mam zły nastrój, myślę, parafrazując Flauberta, iż Vorbl to ja. Bywa, że człowiek siebie nie lubi. Są takie chwile. Być może w tej postaci zawarłem wszystko to, czego w sobie nie akceptuję. Na krótką chwilę obdarzyłem tymi cechami fikcyjną postać. Używając kolokwializmu, mógłbym powiedzieć, dowaliłem jemu, by oszczędzić siebie. W każdym z nas jest pełno sprzeczności i paradoksów. Z drugiej strony pisarstwo to pewnego rodzaju schizofrenia. Rozdwojenie, potrojenie. Być może stało się też tak, że to fikcyjny Vorbl na pewien czas zdominował mnie Białkowskiego. Nakazał myśleć o sobie niezbyt entuzjastycznie. Kto wie? Opowiem pewne zdarzenie. W moim mieście zaginął człowiek. Rodzina poprosiła o pomoc jasnowidza. Ten wskazał miejsce nad rzeką. Policja odnalazła zwłoki, ale kogo innego. Była to zakonnica, która również w tym czasie zaginęła. Pytanie jest następujące. Czy to był zły jasnowidz, bo nie odnalazł zaginionego? A może jednak dobry, gdyż kogoś przecież znalazł? Tak samo jest i z Vorblem. Rozwijając przykład o jasnowidzu, można zadać kolejne pytanie. Czy policja odpowiednio szukała? A jeżeli gdzieś tam jest ów drugi poszukiwany? Znaczyłoby to tyle, że jasnowidz jest świetny. Kto wie, może ja jestem tym nieuważnym policjantem. Nie dostrzegłem Vorbla w całej jego złożoności?
Z Pańskiej charakterystyki Vorbla wnoszę, że nie musiał on być fizykiem, to everyman. Czy też ma Pan jakieś szczególne związki z naukami ścisłymi?
Żadne. W „Zmarzlinie” matka głównego bohatera jest biologiem. W „Pogrzebach” narrator opowieści to młody inżynier budownictwa. Pisząc książkę, wiele miesięcy poświęcam na zbieranie materiałów. Chcę powiedzieć, że określona profesja służy u mnie tylko i wyłącznie możliwie wiarygodnemu oddaniu klimatu, prawdziwemu zmyśleniu. Kilka lat temu napisałem „Mistrzostwo Świata”, w którym powołałem do życia drużynę piłkarską skupiającą największych wirtuozów tej profesji. Zdobywając Puchar Świata, mieli oni spełnić mocarstwowe pragnienia niektórych Polaków. Potwierdzić naszą wyjątkowość. Absurd rozśmieszający do łez. Kilka miesięcy później spotkałem człowieka, który zajmował się profesjonalnie piłką nożną, śledził większość europejskich rozgrywek, znał na pamięć wyniki meczów z ostatniego tygodnia, obstawiał wyniki u bukmachera. Zwykle wygrywał. Ten mężczyzna przeczytał książkę i postanowił porozmawiać ze mną na jej temat, a skupił się szczególnie na wątku piłkarskim. Widział we mnie eksperta. Do dzisiaj pamiętam wyraz jego twarzy, kiedy po kwadransie rozmowy zrozumiał, że moje pojęcie o futbolu jest niewielkie. Oglądam mecze, ale znawcą tematu zdecydowanie nie jestem. Na papierze stworzyłem pozór prawdy. Nie inaczej jest w „Teorii ruchów Vorbla”.
Teorię Vorbla odczytuję jako metaforę. Z jednej strony znaczy ona dla mnie, że człowiek współczesny potrzebuje za wszelką cenę jakiejś racjonalizacji, tworzy sobie - czasem pseudonaukowe - wyjaśnienia różnych zjawisk, że używa ich trochę tak jak ludzie kultur pierwotnych używali mitu. Z drugiej - sam bohater ma do tej teorii dystans, a czytelnik może uznać ten dystans za wyraz ironii. Czy chce Pan powiedzieć, że człowiek współczesny - tak jak i jego protoplaści - żyje po prostu nieświadomie, poddaje się mechanizmom, których nie ogarnia, nie rozumie - sam siebie i swojego życia? Czy mam prawo do takiej interpretacji?
Oczywiście, że tak, bo każdy czytelnik może odczytywać moją opowieść tak, jak ją rozumie. Autor po upublicznieniu swojej powieści usuwa się w cień. Z perspektywy czytelnika nie ma przecież większego znaczenia, co chciałem opowiedzieć, ale co odbiorca widzi w tekście. Teorię Vorbla rozumiem nieco inaczej - jako pewnego rodzaju ucieczkę od rzeczywistości i prowokowanie sytuacji mogących obnażyć ograniczenia tej rzeczywistości. Teoria ta opiera się na pewnym paradoksie - zgromadzenie obok siebie tych, którzy potencjalnie nie mają szansy nigdy się spotkać, zakrawa na naiwne mrzonki. Tymczasem to, co niemożliwe, spełnia się, ale jest karykaturą sytuacji idealnej, jej wykoślawionym odbiciem, pokazaniem, że tego, co dawno rozbito, nie da się powtórnie skleić. Pozorna racjonalizacja jest więc tak naprawdę rodzajem kamuflowania coraz mocniej odczuwanego szaleństwa.
Dla Pana jest to pozorna racjonalizacja? Dla mnie - a i dla Vorbla - chyba nie... Dlaczego pozorna?
Bo Vorbl doskonale wie, że chciałby sięgnąć sensu, a tak naprawdę ciągle ma do czynienia z jego substytutami. Nie chce się przyznać do porażki. Skupia się na nieistotnych szczegółach. Takie zachowanie ma jednak właściwości kompensacyjne. Odsuwa bowiem od siebie świadomość tego, że być może poniósł porażkę, że wcale nie jest kimś, bez kogo, metaforycznie oczywiście, świat przestałby istnieć, że to, co go charakteryzuje najlepiej, to właśnie przeciętność. A od niej przecież całe życie próbuje uciec.
A zainteresowanie Vorbla pochodzeniem i znaczeniem imion? Ile w tym pragnienia magii, a ile próby zdefiniowania siebie samego, rozpoznania mechanizmów ludzkiego losu? Czy nie jest to ta sama potrzeba, która rodzi popularność np. horoskopów?
Vorbl wymyślił, że imiona determinują ludzki los, wpływają na umiejętności, dają określony talent. Pół biedy, gdyby nasz Vorbl był, z całym szacunkiem, gospodynią domową, robotnikiem niewykwalifikowanym. Ale to przecież profesor! Naukowiec! Fizyk! Ustawienie w ten sposób jego „naukowości” miało za zadanie ośmieszenie tej postaci. Przy tym, on wierzy w to święcie. Jest jak setki, tysiące mu podobnych, którzy zaczynają dzień od horoskopu. Rzecz w tym, że on, z racji swojej profesji, pozycji społecznej w świecie kwarków, cząstek elementarnych powinien być strażnikiem mądrości. A nim nie jest. I to napawa mnie lękiem i smutkiem. Ów ogrom ciemnoty i nawrót do jakichś średniowiecznych praktyk, za które ludzie są gotowi płacić duże pieniądze. Jak wytłumaczyć fakt, że wśród najczęściej czytanych materiałów w internetowym wydaniu „Newsweeka” jak pytanie o datę końca świata? Ten tygodnik podobno czyta elita? Otacza nas jarmark pełen krzykliwych kuglarzy i kolorowych pajaców. W tym samym czasie nakłady literatury artystycznej dramatycznie spadają.
A może te potrzeby rodzą się w ludziach, bo nauka nie daje jednak odpowiedzi na wszystkie - a przede wszystkim te najważniejsze - życiowe pytania. Może więc trzeba ludziom bardziej współczuć, a Pan sobie z nich żartuje. Świadczy o tym choćby postać taksówkarza...
Taksówkarz Grzegorz dowiedział się od Vorbla, że jego imię brzmi po grecku Gregorikos i oznacza kogoś czujnego. „Taksówkarz ucieszył się, słysząc, że posiada tę cechę. Nigdy tak wcześniej o sobie nie myślał. Miał stłuczki, często wynikające z jego gapiostwa, zdarzało mu się zapomnieć adresu, pod który miał wezwanie. Taksówkarz był zwyczajnie roztrzepany. Ale odkąd dowiedział się, że ma dar czujności, stał się lepszym kierowcą. Ilość mandatów, jakie corocznie otrzymywał, była teraz bliska zeru”. Koniec cytatu. Czyż to nie brzmi idiotycznie? Z kolei dziadek Vorbla, Błażej, seplenił tylko dlatego, że był łacińskim blasiusem, czyli sepleniącym. Teraz miał naukowe wytłumaczenie owego defektu mowy. Nie będę przytaczał kolejnych imion. Nie widzę powodu, by tym postaciom współczuć. Człowiek nie może znać odpowiedzi na wszystkie pytania. To zaprzeczenie sensu życia, które zawiera w sobie nieskończoną ilość zdarzeń wpływających na kształt naszego losu. Przychodzi mi na myśl „Przypadek” Kieślowskiego i znakomita scena z uciekającym pociągiem.
Dla mnie wpisuje się Pan w ten nurt literatury, która rodzi się z zapatrzenia i zasłuchania, rodzi się z języka mówionego. Czuje się ten język mówiony w „Pogrzebach” w „Zmarzlinie”, także w ostatniej powieści. Wierzy Pan bardziej mowie niż pismu?
Wszystko zależy od tego, co się w danej chwili opowiada. Język determinuje opowieść. Pamiętam, jak kilka lat temu uczestniczyłem w spotkaniu zorganizowanym przez Instytut Polski w Berlinie, zapytano mnie wtedy o fragment, który wcześniej przeczytał prowadzący. Było to kilka stron „Dłużyzn”, niewielkiej powieści opisującej trudne relacje ojca i syna. Jeden z uczestników spotkania dociekał, czy pisząc, inspirowałem się Jelinek. Kiedy odpowiedziałem, że nie, pytający wyraźnie mi nie ufał. Nawet nie próbowałem się tłumaczyć. A przecież tak było. W 2003 roku krakowski „Ha!art” opublikował tamten fragment. Książka Jelinek ukazała się rok później w W.A.B. Chcę powiedzieć, że nie da się wykreować literackiego świata bez właściwego, wiarygodnego dla tego świata języka. Wtedy w „Dłużyznach” to była inwersja, czyli szyk przestawny. Język trudny, miejscami karkołomny, ale i funkcjonalny, tajemniczy. Oddający skomplikowane relacje bliskich sobie osób. W „Zmarzlinie” zastosowałem występującą zwykle w poezji przerzutnię. Po to, by świat teraźniejszy zlewał się z przeszłością. Tworzył lodowatą jedność. W „Teorii ruchów Vorbla” po raz pierwszy sięgam po narrację trzecioosobową. Wbrew tytułowi jest to bowiem historia całej rodziny z licznymi odnogami w osobach kochanków, sąsiadów, a nawet? zmumifikowanych zwłok.
Właśnie, ten narrator stara się zachowywać wręcz niedzisiejszy dystans do świata. W pewnym momencie każe mu Pan wznosić się coraz wyżej i patrzeć na cały świat powieściowy z góry. Wygląda to tak, jakby ktoś ustawiał pionki gry planszowej. Zainspirował się Pan jakąś konkretną teorią gier? Wrócił do motywu theatrum mundi, znanego od czasów Platona?
Pamiętam z lekcji matematyki, że kiedy miałem problem z rozwiązaniem zadania przy tablicy, nauczyciel radził odejść od niej kilka kroków. „Z odległości lepiej widać”, mawiał. To był mądry człowiek. Tak też jest i w przypadku powieściowego narratora. Bohaterowie to rozrzucone po świecie, obce sobie, cząsteczki pewnego układu. Któregoś dnia ów układ zaczyna się przekształcać. By go opisać, należy przyjąć jakąś perspektywę. Mój przyjaciel-matematyk i filozof Marek Parulski, któremu zawdzięczam pomysł na „Teorię?”, wskazał mi kiedyś punkt przy suficie i powiedział: „w tamtym miejscu mogłyby się zbiec wszystkie cząsteczki powietrza w tym pomieszczeniu, gdyby obrały jednakowy kierunek”. Od tej pory zacząłem myśleć o tej książce, jak o bryle geometrycznej. Świat to wielki pokój. Ludzie to zderzające się ze sobą atomy wytwarzające podczas ruchu energię. Tak też opisuję ich w powieści. Akcja przenosi się od jednej do drugiej postaci, by nagle wektory losu tych ludzi skierowały się w jednym kierunku. Zmierzały do miejsca, w którym wszystko się zaczęło. Do zapomnianej przez Boga i media chałupy w puszczy. Mój narrator jest tylko i wyłącznie zdystansowanym, chłodnym opowiadaczem. Ta historia to przeprowadzone bez emocji ćwiczenie laboratoryjne. Tyle tylko, że zamiast preparatów mamy żywych ludzi.
Jedną ze scen, które zrobiły na mnie największe wrażenie, jest spotkanie Agnieszki ze Swietą... Miał Pan najpierw w głowie scenę czy problem?
Zdecydowanie pociągało mnie stworzenie takiej sceny, która byłaby i niezwykła, i zabawna. Kobieta w hotelowym barze widzi siebie sprzed lat w osobie młodej prostytutki ze wschodnim akcentem. Jak ma się zachować? Usiąść w kąciku i dokonać retrospekcji, rozliczenia z przeszłością? Rozpaczać nad upływem czasu? Długo się nad tym zastanawiałem. Cóż ja bym na jej miejscu zrobił? Uznałem, że warto dać szansę czytelnikowi na własną ocenę tej sytuacji. Proszę również pamiętać, że musiałem tak pokierować akcją, by moja bohaterka dotarła na miejsce spotkania innych członków rodziny. Dlaczego zmanierowana paniusia z wielkiego miasta miałaby nie trafić tam w policyjnym radiowozie? Jako jedna z cząsteczek wykonuje przecież zygzakowate ruchy, zderza się z innymi. Powieściowa Agnieszka zamawia zatem butelkę wódki i „kupuje” noc z kimś, kto jest dla niej własnym odbiciem sprzed lat. Ale za co ona tak naprawdę płaci? Warto się nad tym zastanowić.
Miałam skojarzenia z tym, co mówił Rimbaud: „Ja to zawsze ktoś Inny”, a jednocześnie świadomość, że życie, które Pan przedstawia, to nie rozwój, lecz przede wszystkim przemijanie, utrata... Przychodziło mi też do głowy, że ten wątek to wyraz ostatecznego zwątpienia w możliwość spełnienia w związkach z drugim człowiekiem (zważywszy w dodatku, kim jest - w sensie socjologicznym - Swieta)? A może prowokuje Pan czytelnika, nie dając mu żadnej nadziei? Poszukiwanie drugiej połówki zawsze kończy się klęską? Czeka nas kultura singli? Chyba nawet Houellebecq, przywołany na wstępie, traktowany jako bezwzględny krytyk posthipisowskiego czy postliberalnego stylu życia nie idzie tak daleko. Stworzył w końcu postać Annabelle...
Wolałbym unikać prób diagnozowania, co nas czeka. Chociażby z tego powodu, że życie zawsze może nas zaskoczyć. Każdy z moich bohaterów - nawet ci samotni i nieumiejący nawiązać trwałych związków - tak naprawdę chciałby spotkać kogoś, kto byłby na stałe i kto nie zawiódłby w chwili próby. Jednocześnie jednak każdy jest świadom tego, że sam nie byłby w stanie zdać owego egzaminu lojalności i odpowiedzialności. Stąd kolejne próby uciszania nieprzystawalności do świata i kolejne rozczarowania, pogłębiające odczuwaną obcość. Stąd ucieczka w powierzchowność, w chwilowość, w coś, co jest substytutem, a udaje kwintesencję sensu. Może to też rodzaj przestrogi, że szukanie czegoś wyimaginowanego skazuje nas na ślepotę i niedostrzeganie rzeczy ważnych tuż obok. Szczęście jako stan permanentny jest czymś niemożliwym. Moi bohaterowie są tego świadomi, paradoksalnie więc może bliżsi prawdy o życiu. O własnym życiu. Wiedzą bowiem też lub przeczuwają, że jednej prawdy nie ma i nigdy nie było.
Śmierć Vorbla nie przypadkiem zestawiona jest z umieraniem psa, a styl życia Doroty ściśle wiąże się z jej zawodem... Upraszczając rzecz, zapytam, czy definiuje Pan jakoś człowieka? Mieści się w 100 procentach w naturze? Jeśli tak, rodzi się pytanie, czym jest ta natura? Cała jest z materii? Czy to znaczy, że człowiek nie potrzebuje żadnych imponderabiliów? Żadnej nadziei na nieśmiertelność? A może dopiero wtedy, kiedy zniknie seksualność i płeć?
Przewrotnie mógłbym odpowiedzieć, że każdy osoba to kolejna definicja człowieka. Wielość, różnorodność, nieprzewidywalność i sprzeczność to chyba podstawowe cechy, o których moglibyśmy tutaj mówić. Paradoksalnie właśnie stosunek do zwierząt, do przedmiotów, do czynności, które wykonujemy z pasji lub z konieczności, definiuje nas czasami bardziej niż to, jak wyglądają nasze relacje z innymi ludźmi. Wobec rzeczy i zwierząt trudno być nieprawdziwym. Patrząc w twarz drugiego człowieka, łatwo oszukiwać i udawać.
Nie zgodziłabym się, że trudniej, tylko chyba nie ma żadnej potrzeby ani konieczności... Drugi człowiek zaś może być tym, który nas zaakceptuje, potwierdzi naszą ważność, pokocha. Czy nie właśnie te pragnienia skłaniają, że udajemy czy staramy się oszukiwać? Paradoksalnie może tylko egocentrycy tego nie robią. Ale Pan nie lubi pisać o egocentrykach?
Egocentryk to nie jest ciekawy materiał na postać literacką. To jest bohater z określoną z góry paletą możliwości. Osobnik czarno-biały z naciskiem na czerń. Ciężko uzyskać przy budowaniu takiej postaci nieoczywistą głębię. Owszem, książki pisane z perspektywy „ja” powstawały i powstawać będą zawsze. Stawiam tezę, że większość debiutanckich produkcji literackich tak jest właśnie pisana. Przez kilka lat zajmowałem się w „Portrecie” napływającą szeroką rzeką tekstów, w których owo „ja” aż nadto było wyeksponowane. To upoważnia mnie do takiej opinii. W dziewięciu przypadkach na dziesięć ten egocentryzm był niestrawny. Owszem, taka literatura sprawdza się dobrze w dziennikach starych mistrzów. Mnie do takiego statusu jeszcze daleko. Odpowiadając na pierwszą część pytania? Książkę rozpoczyna i kończy to samo zdanie. Brzmi ono następująco: „To takie proste”. Otóż, trzeba jasno powiedzieć, że nic nie jest takie proste, jak byśmy chcieli. Co jest z nami ludźmi nie tak, że często, by pozyskać czyjeś uznanie bądź przychylność czy wiarygodność, uciekamy się do kłamstwa? To przecież wbrew logice. Kryjemy się za maskami, z przeświadczeniem, że odsłonięcie zagubionych, rozbieganych oczu jest oznaką słabości. Szukamy akceptacji za wszelką cenę. To smutne.
W „Teorii?” wyraźniej niż w „Pogrzebach” i - podobnie jak w „Zmarzlinie” - czuje się ironię. To wyraz wiary w pełny odbiór czytelniczy. Nie spotkał Pana jeszcze żaden zawód, jeśli chodzi o odczytywanie ironii przez czytelników czy krytyków?
Wierzę, że po moje książki sięga czytelnik wyrobiony, inteligentny, nie mam prawa zakładać inaczej. A ironia? Coraz częściej dopada mnie myśl o groteskowości naszych losów. Groteska likwiduje patos, przecina wzniosłość, ujawnia ciemną stronę tego, co jest, ale co na poważnie chyba trudno zrozumieć. Jak Pani zauważyła, po groteskę sięgnąłem w poprzedniej książce, zresztą, myślę że jej ślady można znaleźć we wszystkich moich tekstach. Z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę powiedzieć, że pojawi się w kolejnych książkach. Tu muszę przyznać, że z krytyką bywa różnie. Pamiętam recenzję z „Mistrzostwa Świata”, w której pani krytyczka zarzuciła mi mizoginizm, uznała, że najwyraźniej mam jakieś problemy z kobietami. Nie wiem, skąd te wnioski. Tekst do stawiania takich ocen nie upoważniał. Bardzo lubię towarzystwo kobiet. Cenię za inteligencję, wrażliwość i siłę, której czasem nie dostrzegam w mężczyznach. Kobiety też zdecydowanie więcej czytają, są lepiej wykształcone.
Przez motto i zakończenie powieści kieruje Pan uwagę czytelnika ku twórczości Wiesława Myśliwskiego... To wyraz odczuwanego przez Pana pokrewieństwa dusz czy tylko szczególnej atencji?
Wiesław Myśliwski to największy żyjący polski pisarz. Mówię to z wielkim przekonaniem. Należy on do tego wąskiego grona autorów, którzy z jakichś nieznanych powodów są pomijani przy noblowskiej nagrodzie. Mam nadzieję, że to się jeszcze zmieni. Myśliwski jest mi bliski z kilku powodów. Zachwyca mnie język jego prozy. Wykreowany, niepowtarzalny świat. To literatura pełna metafor, portretująca ludzki los z niebywałą czułością, miejscami liryczna. Opisując jednostkowe doświadczenia, kreśli obraz naszego świata. Jest jeszcze jedna rzecz, o której chciałbym opowiedzieć. Kilkanaście lat temu wysłałem do miesięcznika „Twórczość” sztukę. Po kilku tygodniach otrzymałem list od naczelnego tego pisma, nieżyjącego już Jerzego Lisowskiego. Były to czasy, kiedy wydawcy odpisywali autorom. Tekst mu się podobał, ale okazało się, że „Twórczość” nie publikuje dramatów. Wyjątek zrobili kiedyś dla Wiesława Myśliwskiego. Była to sztuka pt. „Drzewo”. Brzmi to jak kiepski żart, ale moja również nosiła tytuł „Drzewo”. „Widnokrąg”, z którego pochodzi motto „Teorii ruchów Vorbla” powinien przeczytać każdy, komu zależy na obcowaniu z literaturą wysoką. W uzupełnieniu powiem, że moje „Drzewo” po kilku latach opublikował śląski „FA-art.”.
Miałam również skojarzenia z „Drzewem” Myśliwskiego, czytając Pańskie „Pogrzeby”. Czy słusznie?
Jak najbardziej. Warto podpatrywać najlepszych, uczyć się od nich. Podejmować tematy ważne, na swój sposób je rozwijać. Przypomnę, że w dramacie Myśliwskiego stary chłop Duda siedzi na drzewie, które robotnicy drogowi mają ściąć, by zbudować drogę. To punkt wyjścia. W „Pogrzebach” do niewielkiej osady przybywa młody mężczyzna, który ma za zadanie ściąć dąb stojący na posesji senatora. A zatem sytuacja prawie identyczna. Wokół drzewa plecie się cała intryga. To historie, których centrum stanowi owo drzewo. U Myśliwskiego akcja trwa jeden dzień. U mnie tych dni jest siedem. Stanowią tydzień. Trzy pierwsze to okres Święta Zmarłych, kolejne trzy to święta majowe, a dzień ostatni spina całość. W obu tekstach snuje się opowieść o Polsce, a akcja toczy się na prowincji. U Myśliwskiego dochodzi do pomieszania światów żywych i umarłych. Ja prowadzę akcję w kierunku nieco innym. Historia w finale okazuje się zmyśleniem, marzeniem człowieka, który odsiadując długoletni wyrok więzienia, wymyśla sobie świat na nowo. Tworzy fikcyjną rodzinę z jej radościami, smutkami, waśniami i pasjami. Wreszcie z obalaniem wstydliwych tajemnic. Myśliwski w finale zbiera swoich bohaterów pod drzewem, gdzie wyśpiewują kolędę. U mnie drzewo zostaje ścięte. Czy ono w ogóle istniało?
Też się na tym zastanawiam. A w trakcie tej rozmowy zauważam, że jakoś Pan pomija niektóre pytania, np. te o nieśmiertelność człowieka, o imponderabilia...
Pierwsze zdanie, jakie opublikowałem, brzmiało następująco: „Zima była i babka umarła”. Jeżeli prześledzimy następne książki, to w każdej, bez wyjątku, temat śmierci, odchodzenia bliskich osób jest silnie wyeksponowany. Dlaczego tak się dzieje? Zdaje się, że ma to związek z oswajaniem przeze mnie śmierci. Interesują mnie ludzkie postawy w chwili granicznej, moment utraty. Pyta Pani o imponderabilia, owe niepodlegające ludzkiej mierze rzeczy, o ich oddziaływanie na tych, którzy pozostają wśród nas. Zaliczyłbym do nich głównie naszą pamięć. Jak zmierzyć pamięć? Jak nad nią zapanować? Obrazy bliskich pojawiają się w najmniej spodziewanych chwilach. Może nieśmiertelność polega na fenomenie pamięci? Umieramy tak naprawdę w chwili, kiedy nie ma już nikogo, kto by nas pamiętał? I odwrotnie. Nieśmiertelność nasza polega na pamięci innych?
Podobnie jak Myśliwski przywiązany jest Pan do konkretu (np.w powieści stół ma znaczenie i jako symbol, i jako przedmiot), podobnie jak Myśliwski posługuje się Pan chętnie opowieścią mędrca-prostaczka. Można i dziś filozofować na sposób sokratejski? Nie sądzi Pan, że tylko w literaturze niszowej?
Jeżeli uznamy „Traktat o łuskaniu fasoli” za literaturę niszową, to ma Pani rację.
No, nie bardzo mogę na to przystać... Myśliwski wywalczył sobie pozycję na szczycie, zanim jeszcze dopadła nas komercjalizacja. A „Traktatowi...” w zdobyciu czytelnika pomogły też nagrody - „Nike”, „Gdynia”. Czego i Panu, oczywiście, życzę...
Ale z formalnego punktu widzenia to przecież pisana w pierwszej osobie opowieść prostego człowieka. Oby jak najwięcej takiej niszy powstawało. Pani mówi „nisza”, ja nazywam taką literaturę elitarną. Jest ponadczasowa. Kto będzie za kilka lat pamiętał wampiryczną serię Stephanie Meyer? Moda minie. Ktoś inny zaproponuje historię o zakochanych motylkach, które żyją jeden sezon. Kto inny dorobi do tego jakąś karkołomną i bzdurną teorię o przemijaniu. Tłum ruszy do księgarń. By było jasne, nic nie mam do literatury popularnej. Każda forma czytelnictwa jest cenna, bo kształtuje wyobraźnię. Zresztą, kulturę wysoką zawsze tworzyli nieliczni. Źle się jednak stanie, gdy wydawcy kierowani rachunkiem ekonomicznym i postępującą infantylizacją kultury przestaną drukować takich autorów. Wierzę jednak, że dobra literatura przetrwa.
Dobra, czyli jaka? Ma Pan zapewne własne kryteria i własnych cenionych autorów....
Za dobrą literaturę uznaję taką, która łączy w spójną całość wykreowany przez pisarza świat z językiem. To ideał. Niby tak niewiele potrzeba. Ale właśnie na tym polega cała trudność. Cenię też w książkach dar opowiadania. Tym samym jestem bardzo podejrzliwy, gdy trafia w moje ręce proza eksperymentalna. Zwykle taki eksperyment za główne zadanie ma ukrycie niedociągnięć warsztatowych, zwyczajny brak pomysłu. Bywają oczywiście wyjątki. A od jakiegoś czasu mam alergię na zaangażowanie w literaturze.
Brzmi to niezwykle, jak na kogoś, kto przez lata był z takim pisaniem utożsamiany.
Spieszę z wyjaśnieniem. Dzisiaj literaturę zaangażowaną wyparły produkcyjniaki pisane przez cynicznych autorów, którzy wietrzą w takim podejściu sposób na zaistnienie. Nie jest też tajemnicą, że część krytyki bardzo łaskawym okiem na takie sztuczki patrzy. A przecież można pisać książki łączące w sobie kunszt narracyjny ze stawianiem ważnych pytań. Znajduję takie cechy w pisarstwie Joanny Bator, Ingi Iwasiów. Dochodzę do momentu, w którym padają nazwiska. Wymienię kilka: Pilch, Głowacki, Varga, Kowalewski, Orłoś. Ostatnio przeczytałem „Spiski” Kuczoka. Ten pisarz ma duży talent. Klimko-Dobrzaniecki potrafi snuć zajmujące opowieści. Numer jeden to, rzecz jasna, Wiesław Myśliwski. Z zagranicznych - wymienię autorów, których ostatnio odkrywam: Roncagliolo, Tavares, Bartis, Żadan, wszyscy jeszcze młodzi, czekam na ich nowe powieści. I klasycy: Nabokov, Gogol, Gombrowicz, a z żyjących Roth, wspomniany McCarthy, Marquez, Mrożek. Prawdopodobnie jutro wymieniłbym kolejne nazwiska, ale akurat te przychodzą mi teraz do głowy. Znaczy to tylko tyle, że są setki znakomitych, ważnych pisarzy. Nie sposób w ciągu jednego życia ich wszystkich poznać.
Pańscy bohaterowie - a myślę tu przede wszystkim o „Zmarzlinie” i „Teorii?” - cierpią na pewien niedowład empatii. Czy jego źródła czytelnik powinnien objaśniać sobie na sposób psychoanalityczny, by nazwać rzecz w skrócie?
Co do „Teorii ruchów Vorbla” zgoda. Ale „Zmarzlina” to opowieść o poszukiwaniu ciepła i miłości. Problem w tym, że chłopiec, który jest bohaterem tej drugiej książki, miłości rodzicielskiej nigdy nie zaznał, a przez to nie potrafi jej okazywać innym. Dlatego rani i odtrąca każdego, kto pragnie okazać mu ciepło. Tkwi w owej tytułowej zmarzlinie, boi się, że dobro, miast przywrócić go społeczeństwu, doprowadzi do unicestwienia. Co do Vorbla, to rzeczywiście mamy do czynienia z emocjonalnym kaleką. Zapewne wpłynęła na to fizyczna i duchowa nieobecność najbliższych. Ale czy tylko to? W tej postaci tkwi jakiś diaboliczny pierwiastek. To ktoś, kogo dręczą wyrzuty sumienia z powodu samobójczej śmierci ojca. W bardzo młodym wieku stracił kontakt z matką. To w pewnym sensie dziecko wychowywane przez instytucje, jego domem są internaty, stancje. Nie było nikogo, kto nauczyłby go poruszania się w houellbecqowskim zatomizowanym społeczeństwie. To postać tragiczna, jakich coraz więcej nas otacza.
Widzę między tymi postaciami więcej podobieństw niż różnic, przede wszystkim właśnie niezaspokojenie potrzeb emocjonalnych. Tymczasem Pan mówi o „diaboliczności”... Co Pan ma na myśli dokładniej? Czyżby jakąś postać jungowskiego cienia? Czy, Pana zdaniem, człowiek może nad tym zapanować?
Vorbl jest przekonany, że doprowadził do śmierci ojca. Cóż z tego, że z punktu widzenia prawa doszło do samobójstwa? On wie swoje. Co więcej, z każdym dniem owo przekonanie w nim narasta. W dzieciństwie zbudował sobie idealny model rodziny. Z kochającymi dziadkami, mądrą matką, której pozycja w tamtej społeczności jest elitarna. I ten poukładany świat rozbija ojciec - wariat, który rozmawia z drzewami; uroił sobie, że jest pływackim mistrzem, a do tego wykonuje podrzędną, by nie powiedzieć kompromitującą profesję. I tu następuje zderzenie miłości dziecka do rodzica z wizją idealnej sytuacji rodzinnej. Diaboliczność Vorbla opiera się na jego świadomości. To nie jest zagubiony nastolatek. On robi rzecz potworną, odziera ojca ze złudzeń. Mówi mu: „twoja żona, a moja matka, zdradza ciebie. Zrób coś z tym. Idź i to załatw. Bądź mężczyzną, udowodnij to”. Tu każda decyzja będzie zła. I on o tym wie. Ale sytuacja wymknęła się spod kontroli. Doszło do tragedii. Vorbl żyje z tą świadomością. Nie robi nic, by odpokutować popełniony czyn. Brnie dalej w fałsz, w rozwiązłość. Zagłusza wyrzuty sumienia? A może jego sumienie jest wielkości ziarnka piasku? Zresztą, nie ukrywajmy, każdy z nas ma w sobie całkiem pokaźny potencjał zła. Nie zawsze to, co mroczne, budzi w nas lęk czy prowadzi do zaprzeczenia. Bywa, że zło jest fascynujące. Coś takiego jest chyba doświadczeniem Vorbla. Bohater prowokuje los: co się wydarzy, gdy jednym małym kamykiem, uruchomię lawinę? ile ofiar ona pochłonie? czy po katastrofie nastąpi cisza? a może wielki krzyk rozpaczy? gdzie będę ja, który odpowiadam za ów kamyk, ale nie biorę odpowiedzialności za lawinę? To mogłyby być pytania Vorbla.
Rozumiem też, że każdego-każdej z nas. Dziękuję za rozmowę.

TEORIA RUCHÓW VORBLA | wywiady | JanKa

PRZYŚLIJ TEKST
NOWOŚCI