Kiedy swój staje się obcym
„Człowiek jest dobry, mądry, spokojny, ufny w swój rozum” - pisał Władysław Broniewski w „Grobie Tamerlana”. Ale była w tym gryząca ironia. Przekonanie o własnej mocy zderzone z obrazami mordów ogniem i mieczem okazywało się czystą iluzją. Można by rzec, że balansowanie między iluzją i deiluzją, momentami złudzenia i gorzkiej prawdy o świecie to codzienność każdego człowieka; bywają artyści, którzy ten temat przedstawiają wyjątkowo sugestywnie i na wielu planach. Należy do nich niewątpliwie Marek Weiss, znany ciągle jeszcze bardziej ze swych dokonań w teatrze niż w literaturze, a scena stwarza szczególne warunki dla takiej problematyki.
„Antygona w piekle” samym tytułem zdaje się jednak takiemu widzeniu przeczyć. Oba użyte rzeczowniki przywołują ekstremalne cierpienie. Fakt, bohaterowie powieści - Konrad i Viki - znoszą je w imię jakiejś idei: nadziei na szczęście, prawdziwą miłość, życie spokojne w poczuciu spełnienia. Ciekawe również, że powieść zaczyna się od wspomnienia Auschwitz, a nie - chronologicznie - od beztroskich chwil młodego Polaka w Berlinie, gdzie studia socjologiczne ów urozmaica sobie przygodami erotycznymi, aż w końcu trafia na kobietę, młodą Greczynkę, która całkowicie odmienia jego życie i system wartości. I już ten początek w obozie to czytelny wybór nurtu literatury, w który Weiss chce się wpisać: na pewno nie ten, co gwarantuje czytanie szybkie - i łatwe, i bezrefleksyjne, i przyjemne.
O ile jednak, jeśli idzie o konstrukcję i sposób przedstawiania zdarzeń, autor spełnia standardy niemal powieści sensacyjnej - zdarzą się i porwanie, i gwałty, i zemsta, i popis chojractwa - o tyle od refleksji uciec będzie dosyć trudno, choćby dlatego, że rzecz dotyczy spraw, które dzisiejsza publicystyka uznaje za najbardziej gorące. Mowa o terroryzmie, imigrantach i związkach z tymi globalnymi zjawiskami losu najzwyklejszych ludzi; nie tylko gdzieś w dalekiej Syrii czy Grecji, ale też w naszych pozornie spokojnych miasteczkach; nie tyle skłania do prostego potępienia lub pochwały, ile zmusza do głębokiej zadumy.
Ta niewielkich rozmiarów opowieść nie miałaby niechybnie formy, jaką ma, gdyby Weiss nie ćwiczył się w próbach kondensacji akcji, tak często koniecznych na scenie; pokazać życie w ciągu dwóch godzin to zadanie zwyczajne dla tragika czy librecisty w operze. I widz niczemu się nie dziwi, przyjmuje konwencję i przeżywa dramat wraz z bohaterem. Bo - powiada autor (patrz wywiad) - ułatwia to obecność wszechpotężnej muzyki. „Antygona w piekle” pod względem kondensacji treści i emocji, które może wywołać u odbiorcy, nie ustępuje „Aidzie” czy „Tosce”. Na los pojedynczych ludzi nakładają się losy całych zbiorowości - kultur czy religii, wszystko zależy od przyjętego punktu widzenia. Chrześcijaństwo ściera się tu z islamem, w tle odzywają się jeszcze wyznawcy buddyzmu i zdeklarowany ateizm. A w tym podzielonym świecie-piekle dwoje ludzi chce nie tylko uratować swoją szansę na miłość. Ani myśli też pogodzić się z wizją, że wygrywa okrucieństwo i siła.
Zestawienie współczesnego człowieka z Dantem może wydawać się zwykłą przesadą, a przypomnienie Antygony odstraszać od książki tych, którzy nie wyleczyli się z traumy szkolnej. Bo, powie niejeden, jakież to stoją przede mną wybory - kupić xperię czy samsunga, levisy czy wrangle, zjeść na obiad kurczaka czy tylko zupę z dyni? Tymczasem, jak widać z tego, co już napisałam, tytuł nieprzypadkowo wyzwala nie śmiech, lecz powagę. I Viki, i Konrad - pod jej wpływem - to ludzie żyjący serio, a gra, którą w różnych momentach podejmuje każde z nich, toczy się o najwyższą stawkę. Samo imię mężczyzny kojarzyć się musi z bohaterami gotowymi wyrzec się ważnych wartości, tyle że są one nieco odmienne niż choćby u Mickiewicza. Konrad zostaje muzułmaninem, dostaje się w szeregi terrorystów, aby wyrwać z ich rąk ukochaną kobietę. Dla miłości gotów jest gwałcić i mordować, a czytelnik musi odpowiedzieć sobie, czy zdolny jest to wybaczyć.
Autor nie ułatwia mu sprawy, zdaje się być bezstronny, prowadzi swoją relację z reporterskim obiektywizmem, a w powrotnej wędrówce obojgu zakochanym każe na dodatek powtarzać imigrancki szlak, poddając czytelnika może jeszcze trudniejszej próbie empatii. Bo jak w takiej sytuacji odpowiedzieć na pytanie, czy są granice, których nie można już przekroczyć, próbując ocalić od zagłady siebie i swój świat? Jeśli można zrozumieć motywy czynów popełnianych przez Konrada i Viki, to dlaczego nie spojrzeć na życie oczami Amira czy Akrama, którzy przemierzają z zakochaną parą tysiące kilometrów ramię w ramię, przekupują wspólnie strażników na szlaku, a niektórych z nich zabijają?
Weiss - jak Broniewski wspomniany na wstępie - zdaje się nie mieć złudzeń co do natury człowieka. Pewnie dlatego inaczej niż Dante zakreśla mu przestrzeń wędrówki. Włoch, owszem, zdołał spleść najsilniej w głowach potomnych swoje imię ze scenami piekielnymi, ale - prowadzony przez Beatrycze - przeżył przecież oczyszczenie i w efekcie miał szczęście spojrzeć w twarz Boga. Konrada Bóg opuścił na życiowych zakrętach, a przyjdzie mu się zmierzyć w ostateczności z wykwitem swojskiej prowincji i nie będzie to spotkanie krzepiące. Czy dostrzeże w swojakach cień własnych czynów? Odpowiedzieć próbować może sam czytelnik, podobnie jak sam musi się zmagać z innym, nie mniej ważnym pytaniem: czy owych swojaków uznać za z natury innych niż on sam, czy przeciwnie - zobaczyć w nich własnych braci.
Janina Koźbiel
|