|
Wojciech Pieniążek
TO, CO ZOSTAJE
Nic nie zostaje Na różne sposoby można przeglądać się w „Tym, co zostaje” Wojciecha Pieniążka. Można przeczytać każde z opowiadań oddzielnie, jako historie o nieosiągalnej miłości - zniszczonej przez los lub damsko-męską próżność. Można poddać się pulsowaniu sprzecznych emocji, napięciom fabularnym, konstruowanym przez autora nadzwyczaj sprawnie, dać się uwieść i prowadzić zakolami smakowitych aluzji. Można zadumać się nad tragifarsą międzyludzkich gier, których reguły tworzy z wieku na wiek nawarstwiająca się wytrwale kultura. Każdy z tych kluczy do lektury może przynieść satysfakcję. Z jakiegoś jednak powodu wydaje mi się, że żaden nie pozwala dotrzeć do treści najciekawszych, najbardziej osobliwych i ważnych dziś, Anno Domini 2018. A dotrzeć do nich warto.
Cóż, w mojej głowie od pierwszego zderzenia z tą prozą siedzi piękny wiersz Różewicza „Labirynty”. A dlaczego - w kontekście „Tego, co zostaje” - tragikomiczne nuty w tym wierszu brzmią szczególnie natrętnie, powinno wyjaśnić się za chwilę.
W „Poruczniku Golicynie” nic nie mąci tragizmu, jest czysty jak łza. Obyczajowe przyczyny napięcia wydają się banalne, kiedy wraz z rozwojem akcji wkracza historia, a wkracza podwójnie, bo z niemiecką, a potem sowiecką okupacją; zbrukana zostaje nie tylko miłość, ale i kobiecość. Ile w tym czystej, upodlonej chorobą wyobraźni, a ile realności, nie jest ważne. Autor balansuje na granicy patosu, jawy i złudzenia, ale ich nie przekracza. Dzięki dyscyplinie frazy oraz zmianom punktu, z którego patrzy na zdarzenia (a zmiany te jednocześnie wprowadza tak, że nie obniża tonacji), utrzymuje do końca jednolitość. Dlatego ten rodzaj tragizmu jest - jak bywało przed co najmniej wiekiem - oczyszczający. Inaczej jest w „Pompes funebres”, gdzie dysonansem - zaplanowanym - jest już sam tytuł opowiadania.
Od pierwszych linijek tekstu czuje się, że narrator należy do rodu tych, którzy rozsiewają wokół niczym niezmąconą wesołość i wyrafinowany dowcip; wprawdzie oczekuje spotkania z panią prokurator, więc być może i śmierci, ale w każdej sytuacji życiowej pewnie, więc i w tej, istnieje dla ..., produkuje na wynos zadowolenie wręcz niemierzalne - bo i w jakich to by wyrażać jednostkach: megawatach? gigavoltach? - a ilość energii, którą zużywa, by owo zadowolenie udzielało się innym, nie pozwala już na uncję choćby samokrytycyzmu. Owszem, czyni co chwila uniki i robi miny autoironiczne, ale min tych jest tyle i tak ze sobą sprzeczne, że trudno je traktować poważnie; są za każdym razem odmianą autopromocji, popisem klauna. Klauna, który przeczytał to i owo, bywał tu i ówdzie i słyszał coś niecoś, dodajmy. Ale broni się na wszystkie możliwe sposoby, by - powiedzmy to językiem praojca Gombrowicza - w dzisiejszych czasach cokolwiek mniemać albo i nie mniemać. By zająć stanowisko, które mogłoby się też stać stanowiskiem autora? Skąd w ogóle pomysł, apage, Satanas! Mogłoby się przecież przypadkiem Komuś Ważnemu wydać staroświeckie? niedowcipne? wieśniackie? oldskulowe? (nieodpowiednie stylistycznie skreślić).
Jaka jest tej dziwnej strategii przyczyna? Oto w czasach, kiedy potop słów głupawych, agresywnych, a nawet zbrodniczych (sic!) zalewa nas zewsząd, Pieniążek nie przypadkiem czyni bohaterem opowiadania człowieka, który chlubi się, że „trochę sprawniej niż przeciętny samiec pleść potrafi sieć ze słów”, a ma przekonanie, że akurat „kobiety lubią drażnienie językiem na każdym etapie gry wstępnej”. Schlebiając swojej i ich próżności, ów człowiek szczęścia będzie szukał przede wszystkim w kontaktach z płcią przeciwną, wobec tej właśnie płci będzie istniał. Taki sobie wybierze target i ze względu na ten target objawi się w inwokacyjnym pustobrzmiącym, mamiącym słowie. Jakby nie brał pod uwagę, że jego sieć zadziała o tyle, o ile czytelnik w ogóle zechce podjąć grę, o ile adresatki potraktują słowa jak komplementy, wyłącznie jako pretekst dla innej relacji. A jemu przecież naprawdę o przeżycie, nie o przegadanie kolejnych godzin chodzi.
Jak już było wyżej, autor wpisuje w los narratora autokompromitację na różnych piętrach utworu, ale z przebiegiem akcji koresponduje najprzenikliwiej fragment o mężczyźnie domowym; a potwierdza ów fragment jasno i wyraźnie, że słowo ani nie zastępuje, ani nie przykrywa skutecznie rzeczywistości, bo to fakty ostatecznie decydują o tym, że plotący sieć samiec traci wikt i opierunek. Że ląduje malowniczo na kolejnych wycieraczkach, jak wyrzucony psiak, co zapaskudził ulubiony dywanik. Dopada go rzeczywistość, dopada.
Dlaczego piszę o narratorze, a nie o głównej bohaterce opowiadania Beacie, luksusowej kurwie, która rodząc się kobietą gdzieś w południowo-wschodniej Polsce, staje się metaforą losu swojej płci w kulturze (czy ten akurat obraz zyska aprobatę bojowniczek walczących od wieków z patriarchalizmem, pozostaje wątpliwość)? Beata tym się różni od nieszczęsnego Pasikonika, że bezbłędnie rozpoznała labirynt, w który została wrzucona. Słucha słów, ale na słowach nie poprzestaje, konfrontuje je z rzeczywistością, weryfikuje. Jest jak Stary Poeta Różewicz, który już nie ma złudzeń w kwestiach, co do których niemłody debiutant (trochę jak wymyślony przez niego narrator) wydaje się jeszcze mieć nadzieję (co poniekąd wyznaje, patrz: wywiad). Może to Beata ma rację - język nie daje schronienia przed światem, jaki jest. Może wodzić człowieka na manowce, mamić go, wskazywać perspektywy fałszywe, oddalać od rzeczywistości - tej realnej i tej metafizycznej. A im bardziej człowiek upaja się swoją władzą nad językiem i swoją wirtuozerią, tym bardziej godzien jest współczucia. Jeśli upajanie się słowami zastępuje komuś poszukiwanie sensu lub przed tym sensem każe w panice uciekać, nic nie zostaje. Nic?
Janina Koźbiel JanKa
|
|
TO, CO ZOSTAJE | recenzje | JanKa |
|
|