JanKa. Wydawnictwo i...
WYDAWNICTWO REDAKTORNIA PORADNIA DTP SPRZEDAŻ KONTAKT
 
 
 
KSIĄŻKI
AUTORZY
WYWIADY
RECENZJE
GALERIA
LINKI
RECENZJEWYWIADFRAGMENTZAMÓW

Magdalena Knedler

WINDA


Kiedy świat na głowie staje
Próbując określić charakter „Windy”, zastanawiam się, czy jest w niej więcej pobłażliwości, czy też czułości dla świata. Dla praw nim rządzących i dla ludzi, którzy te prawa tworzą lub im podlegają. Owszem, mamy do czynienia z wyraźnie podkreślaną kreacją. Stężenie dziwności, z jakim każe nam obcować Magdalena Knedler, zapraszając do pewnego dziesięciopiętrowego bloku we Wrocławiu, kilkakrotnie zapewne przekracza polską normę. Albinoska obok byłej gejszy, para wieśniaków, mówiących gwarą, obok anorektyczki, agent ubezpieczeniowy obok dżentelmena ze Lwowa, sfrustrowana doktorantka, siedząca na kasie w Lidlu, obok wychowanego przez nieortodoksyjną babkę Żyda. Każdy jednak z tych ludzkich losów, rozpatrywany oddzielnie, wydaje się możliwy - zastanawia, wzrusza, wzbudza współczucie; jeśli nie podczas całej opowieści, to przynajmniej przez moment.
A przecież łatwo byłoby wyszydzić każdego z tych bohaterów. Pochodzącą ze wsi Wandę - jako słoika z pretensjami, sentymentalną Marylę - jako naiwną moherową dewotkę, bojącą się życia Iwonę - jako kurę domową zapatrzoną bezkrytycznie w kulinarne programy, zagubionego we własnych emocjach Dariusza - jako zachłannego arywistę. Każdemu przykleić ośmieszającą łatkę, odepchnąć, wykluczyć. Znamy to świetnie z marnych programów kabaretowych, znamy z fejsbuka. Śmiejemy się, bo czujemy się lepsi, z innej gliny? Robimy bekę, jak mawia młodzież, bo - jak mi ostatnio napisał jeden ze znajomych - nie dopuszczamy myśli, by i nam podobnie kuriozalna sytuacja mogła się kiedykolwiek przytrafić? A może jest odwrotnie - wyszydzamy, bo lękamy się, że i w głębi nas tkwi ta sama uncja szaleństwa, powiększające się pęknięcie, które odkleja niepostrzeżenie od przyjemności tego świata? I może nie jest to tylko kwestia ostatnich dziesięcioleci czy lat?
W dziejach kultury nie ma bodaj zjawiska bardziej skomplikowanego niż śmiech i relacja między śmiechem i wzruszeniem, nie przypadkiem starożytni komedię i tragedię próbowali od siebie oddzielić. Henri Bergson - analizując przede wszystkim mechanizmy uruchomione w XVII i XVIII wieku - pisał z jednej strony o funkcjach uspołeczniających śmiechu, z drugiej - wyraźnie pokazywał, że opierają się one na naturalnej złośliwości człowieka, że używane są w imię celów wspólnoty kosztem jednostki i przeciw jednostce. Jako intuicjonista i krytyk intelektu nie mógł nie dostrzegać zasług śmiechu w walce ze skostnieniem, aspołeczną mechanizacją postaw i zachowań. I akceptował w gruncie rzeczy ów efekt wykluczenia jako koszt konieczny, bo i on - jak wielu myślicieli końca XIX i początku XX wieku - dogmatycznie wierzył w postęp, pojmowany nie tyle jako zmiana jednostki w ciągu całego jej życia, ile zmiana gatunkowa człowieka. Ot, rodzi się od razu syn dużo mądrzejszy od ojca, córka wspanialsza od matki, a dzieje się to prawem naturalnego rozwoju, pochodu rozumu przez dzieje. Tak to się niejednemu wydawało. I wydaje do dziś.
Nie wiem, czy Magdalena Knedler czytała Bergsona. Gdyby tak było, musiałaby podjąć polemikę z niektórymi jego tezami. Komizm w „Windzie” jest obecny, jest różnorodny, ale żadnego stylu życia nie wyklucza. Nie eliminuje też smutku i wzruszenia. Każdy z bohaterów jest oglądany wielokrotnie - od środka i z zewnątrz, z prawem do słabości i ambitnych marzeń; każdy ma szansę na wspomnienia i nasycenie języka charakterystycznymi dla siebie słowami i emocjami. Dzięki temu to, co z jednej perspektywy wydaje się tylko cudaczne, widziane z drugiej - odkrywa nagle sens lub swój niespodziewany dramatyzm. Okazuje się, że dżentelmen ze Lwowa „przefilozofował swoją miłość”, że albinoska jednak marzy o urodzeniu dziecka, agent reklamowy walczy z ciężką depresją, a podrywacza-frustrata stać na poświęcenie i próbę odzyskania ojcostwa. Świat staje na głowie, cudaczność okazuje się zwyczajna, cudaczność tej zwyczajności wręcz sprzyja. W życiu nie do pojęcia? A w literaturze?
Budzi uznanie ambicja, która każe Magdalenie Knedler szukać własnego stylu, łączyć w „Windzie” cechy powieści i klasycznego opowiadania, podglądać japońską powściągliwość, podziwianą w haiku. Bohaterowie są wyrazistymi typami, epizody, w których uczestniczą, mają siłę symbolu, a nawet jeśli sam język takich - dajmy na to - Gajewskich wydaje się hermetyczny (autorka stworzyła syntezę gwary), to historia dwojga starych wieśniaków ma jednak w sobie coś, co przydarza się i innym parom, tak na pozór kulturowo odmiennym: pewien rodzaj pragnień i niespełnień intymnych oraz pochwałę radości osiąganej z porozumienia. Jeśli nie dusz, to przynajmniej ciał.
Rozdział poświęcony Gajewskim to zresztą przykład ekstremalny. Tytuł „Mjastowe pomietła” odnosić się może i do owych wieśniaków, którzy odwiedzają we Wrocławiu wysferzoną córkę, i do mieszkańców bloku, którzy odrzucili konwenans. To ostatnie zresztą okazuje się przewrotne, jeśli porówna się sposoby życia chutliwego ojca i latorośli, a głowę daję, że nie przypadkiem są zestawione. Na tym przykładzie Knedler pokazuje, a w rozmowie (patrz: wywiady) dodatkowo wyjaśnia, jak ważny jest dla niej język, rozumiany nie tylko jako zasób słów, ale też kod kulturowy, repertuar symboli (z rosołem i schabowym na czele). I jakkolwiek każdy z ludzi i każda z kultur posługuje się odrębnym kodem, a prawo do tej odrębności jest mocno podkreślone, to możliwy jest też wysiłek, który ów repertuar uwspólni, a przynajmniej określi miejsca i okoliczności spotkania. Żeby to mogło nastąpić, muszą pojawić się katalizatory - próby przekroczenia własnych przyzwyczajeń, naturalne w wykonaniu owych jednostek odrobinę szalonych (takich jak Maryla czy Anna), które własne życie poddały i ośmieszeniu, i refleksji, w efekcie - by znów sięgnąć po pojęcie kultury japońskiej - osiągnęły coś na kształt owego dającego trudny optymizm satori.
Ostatecznie przecież, choć każdy jednostkowy los bohaterów „Windy” ma w sobie tragiczne chwile, a napięcia między ludźmi są wyraźnie pokazane, miejsce, w którym mieszkają, i symboliczna winda ich wszystkich ku sobie zwracają. Niepostrzeżenie rodzi się jakaś synergia, jak - nie przymierzając - w podręcznikach pozytywnego myślenia. Tyle że owa synergia, posuwająca subtelnie akcję, rodzi się głównie z emocji, a ich najważniejszymi przyczynami są nie tylko potrzeby intymne frustratów, ale i osobliwie pogodna śmierć, opisana w finale. Ta śmierć - paradoksalnie - jednoczy właściwie wszystkich, poza (czemuś?) Gajewskimi. Doludność i nadzieje wyzwalają się nawet w tych, którzy wydawali się do nich całkowicie niezdolni. Nawet u Anny, która „z nikim się nie przyjaźniła, do nikogo nie przywiązywała”, a której jednak „udało się poczuć smutek”, co dla niej samej znaczyło ozdrowieć, czyli być gotową i na przyszłą radość, i na miłość.
To właśnie za sprawą mizantropki i „wariatki” Knedler skonstruuje jedną ze scen perełek, próbę syntezy kulturowej i religijnej, puentę swojej powieści. Dowodzi tym samym, że możliwe jest pisanie powściągliwe, śmieszno-smutne, pełne znaczeń wydobywanych z sytuacji codziennych. I jakimś cudem udaje się jej to, co nie wyszło Karpowiczowi w „Ościach”; tam również nie zabrakło zestawionych ze sobą dziwności, ale wyłącznie wyszydzonych.

Janina Koźbiel
JanKa


WINDA | recenzje | JanKa

PRZYŚLIJ TEKST
NOWOŚCI