Człowiek bywa marionetką
rozmawia Janina Koźbiel
JK: Co takiego mają w sobie - Pana zdaniem - powieści Kinga, czego nie dostaje innym tekstom podobnego typu? Pan widzi w każdej z nich cechy rozpoznawalne, stanowiące, że to jest dla Pana marka, osobowość pisarska, czy wynika to ze specyfiki gatunku?
GK: Nie sięgnąłem po prozę Stephena Kinga ze względu na gatunek. Wręcz przeciwnie. To jego twórczość wywarła na mnie taki wpływ, że w konsekwencji dałem się wchłonąć temu bądź co bądź niszowemu odłamowi literatury. King to bez wątpienia marka, osobowość pisarska, wszak nie bez powodu określany jest mianem niekoronowanego króla współczesnego literackiego horroru czy odznaczany licznymi i prestiżowymi nagrodami w skali międzynarodowej. Ja jestem pełen podziwu dla jego twórczości od chwili, gdy zupełnym przypadkiem sięgnąłem po jego prozę, kiedy jeszcze nie miałem pojęcia, co nazwisko King w świecie znaczy. Dziś nie obawiam się stwierdzić, że nikt tak jak on, nie delektuje się szczegółem, bada go, rozdrabnia w literackich palcach i smakuje. Robi to jednak w tak subtelny i wyrafinowany sposób, że przykuwa uwagę, a nie nudzi. Tu nie tempo akcji ma znaczenie, a właśnie szacunek dla wykreowanego detalu, miejsca czy postaci. I nie trzeba być wytrawnym czytelnikiem, aby dostrzec to w jego utworach.
To prawda, ale celebrowanie szczegółu może nudzić, jeśli - poza jego opisywaniem - ma się niewiele do powiedzenia? O człowieku. O świecie. O sobie wreszcie. Pan dojrzał już do własnej wizji świata czy Pan jej poszukuje?
To ostatnia rzecz, jaką powiedziałbym o Kingu. Uważam nawet, że gdyby nie został pisarzem, mógłby śmiało walczyć o miejsce w pierwszej dziesiątce najwybitniejszych psychologów na świecie. Właśnie kimś takim jest dla mnie ten człowiek - psychologiem, który wynikami swoich obserwacji dzieli się z czytelnikami, gdyż z uwagi na obraną profesję, nie musi trzymać się tajemnicy lekarskiej. King jest wnikliwym obserwatorem nie tylko ludzi czy świata, także własnych zachowań, własnych doświadczeń i historii, dzięki czemu stwarza miejsca i bohaterów doskonałych. Owszem, znajdzie się wielu, którzy stwierdzą, że jest nudziarzem, ale czy miliony fanów jego prozy mogłyby tak bardzo się mylić.
Co się znowu tyczy mojej wizji świata, to jej ogólny obraz został już wykreowany, choć wciąż mam tam coś do zrobienia. Nie nazwałbym tego jednak poszukiwaniem, nie na tym etapie, raczej doskonaleniem tworu, który ukształtował się we mnie na przestrzeni lat. Tworu, w którym, by istnieć i się nie zagubić, pomagają mi ustalone zasady. Dla ich pomijania zaś nie ma taryfy ulgowej.
W czym chciałby Pan Kinga naśladować, a w czym od niego odróżniać?
Nie chciałbym być jego naśladowcą, zbyt wielu ich wokół, a przynajmniej takich, którym łatka polskiego Kinga została doczepiona. Darzę go ogromnym szacunkiem jako czytelnik, ale są kwestie, które w jego twórczości do mnie nie przemawiają; odnoszę na przykład czasem wrażenie, że jego celem nie jest opowiedzenie historii, a jej opowiadanie. Do innych zaś nigdy nie dojrzeję, by choć w połowie robić to tak dobrze jak on. Chcę kroczyć swoją ścieżką, niezależną od niego czy wielu innych autorów, którzy także nasycają mój umysł. Choć bliższe prawdy zapewne będzie to, że moja twórczość jest poniekąd wynikiem tych wielu połączonych w jedno. Wierzę jednak, że najbardziej wyrazisty pozostaje mój głos, inne natomiast stanowią solidny dla niego fundament.
Czego i w jakich okolicznościach nauczył się Pan o życiu? Proszę o wybranie i przedstawienie trzech sytuacji.
Cokolwiek robisz, bierz za to pełną odpowiedzialność i licz się z wszelkimi konsekwencjami. Przewiduj, nie daj się zaskoczyć, spodziewaj się najgorszego, ale licz na najlepsze. Życie nieraz mnie doświadczyło, a to nauczyło mnie być ostrożnym. Taki jestem do dziś. Przemyślę dziesięć razy każdą decyzję, nim ją podejmę.
Znajdź skuteczny sposób, aby dać ujście negatywnym emocjom. To ważne. Pamiętam, jak kilka lat temu, może dekadę, miałem z tym problem. Kumulowałem w sobie złe uczucia, niepowodzenia, wywieraną na mnie presję. To doprowadziło do silnego stresu, być może nawet chwilowego wypalenia. Zasięgnąłem opinii lekarza, coś tam przepisał i ostatecznie po kilku tygodniach spojrzałem na swój problem z innej perspektywy. Przewartościowałem znaczenie słowa, które nadmiernie używane przez osoby trzecie, potrafi doprowadzić do skraju najbardziej opanowanego człowieka. To słowo „pilne”. Dziś takimi są dla mnie tylko sprawy, w których narażone jest czyjeś zdrowie lub życie. Wszystko inne może poczekać na swoją kolej. Oczywiście jest to tylko jeden element z wielu, które składają się na mój sposób radzenia sobie ze złymi wibracjami. Nieraz rozładowuję emocje na kartach powieści czy też uciekam w sport lub muzykę.
I trzecie. Pieniądze szczęścia nie dają ani specjalnie nie pomagają być szczęśliwym. Uważam, że jeśli dobrze pokierujemy swoim życiem, to będziemy szczęśliwi bez względu na finanse. Ja z zamożnej rodziny nie pochodzę, sam też do bogaczy się nie zaliczam, jednak dzięki podjętym właściwym decyzjom dziś jestem człowiekiem szczęśliwym, a to że czasem braknie do ostatniego... i tak bywa.
Jak Pan określa cele swego pisania? Na ile jest nim przedstawianie zawiłości psychologii, mechanizmów działania psychiki, a na ile karmienie emocji czytelnika?
Rozpatrując to w tych kategoriach, musiałbym powiedzieć, że moim celem jest osiągnięcie tego drugiego poprzez sprawne posługiwanie się pierwszym. Kiedy jednak zaczynałem pisać „Czas pokuty”, nie przypuszczałem, że powieść nabierze takiego kształtu, że ostatecznie zostanie odebrana jako opisująca sferę ludzkiej psychologii. A dodam, że nie jest to opinia odosobniona. Pomijam zaś fakt, że z założenia miała to być klasyczna powieść grozy, a w efekcie trafia do czytelników jako thriller psychologiczny.
Stworzył Pan bohatera, który czuje się marionetką, ale heroicznie walczy z przeznaczeniem. To był Pański zamysł czy poddał się Pan logice opowiadanej historii?
Celem była potrzeba uzewnętrznienia własnego wyobrażenia mężczyzny odpowiedzialnego. Liczącego się z konsekwencjami swoich wyborów i decyzji. W tym przypadku odpowiedzialnego za kobietę, którą kocha. Chciałem przedstawić, do czego zdolny jest mężczyzna prawdziwie oddany miłości. Wierzę, że mi się udało.
A przeznaczenie nie jest w tej historii ważne? Człowiek - jak u Freuda - jest marionetką z powodu rządzących nim emocji? A może z powodu zasad zapisanych w tradycyjnej kulturze, które musi respektować?
Jest ważne, a jakże. To niejako trzon tej historii. To, co przytrafia się bohaterom, stanowi poniekąd ich przekleństwo. Przekleństwo, na które nie byli gotowi, a które od zawsze nad nimi wisiało i wędrowało przez kolejne pokolenia przodków, by wreszcie pokazać swą siłę. Prawda o człowieku - a w tym przypadku o bohaterach powieści - zapewne jest skomplikowana, bo nie wierzę, by dało się to uogólnić - chyba, że jest się drugim Freudem. Z drugiej strony nie do końca też przekonuje mnie sugestia, by zawsze, bez wyjątku, człowiek opierał się na wpojonych mu zasadach. Bo tu znowu rodzi się pytanie, na ile jesteśmy z nimi związani? Jak bardzo byliśmy otwarci i podatni na przekazywane nam wartości? Zastanawiam się jednak, czy najczęściej do głosu nie dochodzi zdrowy rozsądek, który daje nam prawo postępowania według najbezpieczniejszego - naszym zdaniem - rozwiązania. Czyżbyśmy bywali zatem marionetkami zdrowego rozsądku? Nawet to może mieć sens. Oczywiście nie mówię tu o sytuacjach ekstremalnych, kiedy działamy pod silną i długotrwałą presją, kiedy nie ma czasu na rozpatrywanie tego, co jest dla nas bezpieczne. Wtedy niewątpliwie do głosu dochodzą emocje, zaś kierujący się nimi człowiek albo osiągnie zamierzony cel, albo zrujnuje sobie życie.
„Tyle o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono”. Człowiek dla Pana - jak dla Dostojewskiego - jest tajemnicą? Jego skłonność do ulegania złu od czegoś zależy?
Myślę, że człowiek sam dla siebie stanowi największą zagadkę. Latami może żyć w kłamstwie, przekonany o własnej wartości, która tak naprawdę będzie miała niewiele wspólnego z rzeczywistością, gdy znajdzie się w sytuacji ekstremalnej, wymagającej od niego heroicznej postawy. Jednych życie zmusi do takiej konfrontacji, inni umrą, nie poznawszy prawdy. Człowiek zaś z natury nie jest zły - przynajmniej w mojej ocenie - raczej ciekawy. I to ta ciekawość właśnie nieraz zwodzi go na manowce, skłaniając do zachowań powszechnie uznanych za niemoralne. Owszem, są i sytuacje, gdy nie chodzi o zwykłą ciekawość, gdy do nieetycznych zachowań zmusza go okoliczność. Wtedy właśnie w zależności od tego, czym w głównej mierze kieruje się w życiu, dojdą do głosu emocje, zasady bądź zdrowy rozsądek. Mój bohater natomiast decyduje się na akty niemoralne - zgodzę się - i niewątpliwie działa pod wpływem emocji, ale czy jego postępowanie można określić jako z zasady złe?
Czy autorska sympatia dla Karola wynika z Pańskiego kontaktu w dzieciństwie z ludźmi psychicznie chorymi, których traktował Pan jako towarzyszy zabaw, tymczasem my się zwykle boimy?
Sympatia jest, ogromna, choć nie budowałem jej, świadomie wykorzystując doświadczenia z dzieciństwa. Niewątpliwie jednak pierwsze dziesięć lat życia spędzone wśród pacjentów szpitala neuropsychiatrycznego miało bezpośredni wpływ na tę historię, ale nie na budowanie postaci głównego bohatera. A już na pewno nie wtedy, gdy kształtowała się pierwsza wersja powieści.
Co sprawia Panu przyjemność w pisaniu, a co męczy i nuży?
Jeśli na tym etapie mojej pisarskiej podróży powinny pojawić się pierwsze negatywne emocje, to widocznie jestem autorem za mało doświadczonym albo robię coś niewłaściwie. Piszę od ponad siedmiu lat i nie przypominam sobie sytuacji, aby praca nad tekstem stanowiła dla mnie przykry obowiązek. Momenty zwątpienia, owszem, pojawiają się, kiedy do słowa dochodzi głos rozsądku i szepce: Szkoda twojego czasu, to i tak do niczego się nie nadaje. Ale nic ponadto. Może dlatego, że należę do ludzi, którzy nie robią niczego na siłę. Gdyby pisanie miało być generatorem złych wibracji, już dawno bym zaprzestał, a wolny czas poświęcił na czytanie, słuchanie muzyki, a może nawet wróciłbym do sklejania papierowych modeli. Przyjemność zaś czerpię z najdrobniejszego okruszka, który w pewien sposób przyczynia się do powstania całości. Od pomysłu na pojedynczą scenę, wszak od tego wszystko się zaczyna, do postawienia ostatniej kropki. Uwielbiam poznawać swoich bohaterów, pojawiających się nieraz z całym bagażem ich uczuć, zachowań, jak i tych, którzy od początku stanowią szarą nieodkrytą masę. Z nimi docieramy się na kolejnych stronach powieści. Czasem mam wrażenie, że jestem czymś w rodzaju medium, że to oni za moim pośrednictwem spisują swoją historię. Ja tymczasem jestem czytelnikiem tych opowieści i z napięciem oczekuję rozwoju wydarzeń i przede wszystkim zakończenia.
Którzy bohaterowie „Czasu pokuty” najbardziej Pana zaskoczyli tym, jak się rozwijali?
Wbrew pozorom żaden z bohaterów pierwszoplanowych, a niepozorna sklepikarka, Janina Kołodziej. Odkąd pojawiła się w powieści, czułem, że ma przed sobą jakieś ważne zadanie, lecz długo nie wiedziałem jakie. Grzech się przyznać, ale nawet po zakończeniu pierwszej wersji „Czasu pokuty” była ona wciąż postacią epizodyczną. To mnie dręczyło. Nieustannie słyszałem, jak szepce mi do ucha, że nie wykorzystałem jej potencjału. Aż w końcu, przy którejś z poprawek, olśniło mnie, i dla pani Janiny pojawiła się rola idealna. Dziś wiem, że jest z niej zadowolona, ja również. Czytelnicy także powinni być.
Ma Pan w dorobku opowiadania inspirowane folklorem. Również w „Czasie pokuty” ważną rolę odgrywają legendy. To przemyślana strategia czy przypadek, że Pan wykorzystuje ludową wyobraźnię i ludowe pojmowanie moralności?
Jestem w połowie Ślązakiem i w połowie Kaszubem. A będąc wnukiem dwóch tak skrajnie odmiennych kulturowo babć, stałem się mimowolnym słuchaczem różnych opowieści, choć zdecydowanie bardziej te kaszubskie historie odciskały się na mojej psychice, powodując problemy z zasypianiem. Niektóre są ze mną do dziś i - przyznaję - przysłużyły się mojej twórczości. Nie jest to jednak strategia literacka, ale na pewno też nie przypadek. To zdaje się być częścią mojej osobowości, mojego dziedzictwa, z którego czerpię. Ani nie ukierunkowując swojego pióra ku legendom, ani na siłę od nich nie uciekając. Ja zwyczajnie nie staję im na drodze, gdy przenikają do opowiadanej przeze mnie historii.
Rozumiem, że legendę o Damroce i Skarbimirze opowiedziała Panu kaszubska babcia, ale Pan ją przekształcał. Jakie kwestie chciał Pan w niej wyeksponować? Dawna moralność może być dziś inspirująca?
Dziś inspirujące może być wszystko. Tym bardziej dawne wzorce i zachowania. Sięgnięcie po tę kaszubską legendę jest zaś niejako wyrazem mojej ogromnej sympatii do Kaszubów i ukłonem w stronę babci Heleny za te wszystkie straszne opowieści, którymi przed laty wypełniała mój umysł. Tak się jednak składa, że nie ona opowiedziała mi historię Skarbimiry i Damroki, chociaż, o ile mnie pamięć nie myli, Zamkowa Góra pojawiała się w jej przekazach. Sam zaś pomysł na jej wykorzystanie pojawił się już w trakcie pisania powieści, kiedy przybliżając sobie kaszubskie legendy, trafiłem na taką, która niemal idealnie komponowała się z tworzoną przeze mnie historią. I właśnie to „niemal” zmusiło mnie do tego, by legendę poddać pewnej metamorfozie. Nie było w tym zabiegu żadnego innego, ukrytego znaczenia.
Pan uważa, ze współczesny człowiek boi się tych samych rzeczy, co ludzie sprzed wieku, czy innych? Jakich?
Pojęcie współczesnego człowieka na dzień dzisiejszy jest dla mnie niedefiniowalne. Głównie przez postęp technologiczny ostatnich lat, który sprawił, że wyraźne zarysowały się granice pokoleniowe. Mamy tych, którzy „urodzili się” ze smartfonem w ręku i nie wyobrażają sobie życia bez technologii. Następnie - chyba najliczniejsza grupa - która ma pojęcie o cybernetycznym świecie i korzysta z tego dobrodziejstwa w konkretnym, przemyślanym celu, nie dając się omamić jego złudnej rzeczywistości. I grupa ostatnia - ludzie, którzy stronią od internetu, komunikatorów, mediów społecznościowych. I nie mam tu na myśli tylko osób starszych. Znam i czterdziesto-, pięćdziesięciolatków, którzy z obsługą komputera czy właśnie internetu nie radzą sobie w ogóle. Żyjemy w tak ciekawym okresie ewolucji i rozwoju technologicznego, że część z nas boi się tego, co ludzie sprzed wieku, pokolenie „smartfonów” natomiast jest wzorcem człowieka przyszłości, dzięki czemu, obserwując ich lęki i zachowania, możemy podejrzewać, czego będzie się bał człowiek za sto lat.
Istnienie świata wirtualnego potęguje wrażenie subiektywizmu postrzegania. Nie trzeba popaść w psychozę - jak przytrafiło się to głównemu bohaterowi - żeby odkrywać, jak zmysły nas oszukują. Miewa Pan takie doświadczenia?
Istotnie wirtualna rzeczywistość ułatwia doświadczanie zjawisk, które bez jej pomocy byłby zwyczajnie nieosiągalne. Trudno mi jednak oceniać, na ile wiarygodnie wpływają one na subiektywną ocenę potencjalnego zdarzenia. Bo na pewno nie działa to na każdego. Dajmy na to taką symulację, w której badany (w tym przypadku ja) miał skupić swoją uwagę na pisaniu wiadomości tekstowych podczas prowadzenia samochodu. Oczywiście raz po raz wyłaniały się zewsząd różnorakie zagrożenia, z uwagi zaś na to, że nie dałem oszukać się zmysłom, nie osiągnąłem właściwego dla badania rezultatu. Dotyczy to również sfery „duchowej”. Zazdroszczę ludziom, którzy doświadczyli zjawisk niewytłumaczalnych, a ich zmysły zostały poddane poważnej próbie. Mnie mimo tych trzydziestu kilku lat nigdy nic podobnego się nie przytrafiło, a przynajmniej nic, co w konsekwencji nie dałoby się racjonalnie wytłumaczyć.
Pana życiowe priorytety to?
To się zmienia. Dziś powiedziałbym, że rodzina. Zapewnienie mojej żonie i synom godnego i szczęśliwego życia, przynajmniej teraz, kiedy mam na to wpływ. W dawnej przeszłości, kiedy na skutek choroby moja egzystencja stała pod znakiem zapytania, priorytetem było czerpanie z życia. Nieco później, gdy sytuacja się unormowała, zrozumiałem, że są dziedziny (w tym kultury, sztuki), w których czuję się dobrze, dlatego warto byłoby wykorzystać tę sposobność i odznaczyć się w pamięci, choćby tylko lokalnego, społeczeństwa. Jakie zaś będą one za dziesięć, dwadzieścia lat? Czas pokaże.
W jaki sposób zarabia Pan na życie?
Od niemal szesnastu lat jestem pracownikiem firmy specjalizującej się w kompleksowej obsłudze informatycznej firm. Pewnie dlatego wszyscy, z którymi współpracuję, nazywają mnie „informatykiem”.
Ale nie czuje się Pan w tej firmie jak Zenobiusz Bochenek w swojej - odrzucony, niezrozumiany, niedoceniony?
Ależ skąd. Jestem zupełnym przeciwieństwem Zenka. Grzegorz Kopiec to powszechnie lubiany i szanowany facet... Tak mi się wydaje.
|